W lipcu 1932 r. ukończyłem, z dobrą lokatą, szkołę podoficerską i dostałem awans na starszego szeregowca. Wróciłem do Lublina, skąd przydzielono: mnie, Nowaka i Wernickiego do plutonu żandarmerii w Zamościu, do pełnienia dalszej służby. Na zakończenie szkoły podoficerskiej poszliśmy z dowódcą plutonu, por. Kostrzewą w teren, po zieleń na dekoracje sali. Chciał on na koniec jeszcze nam dokuczyć, więc gdy narwaliśmy zieleni, zaczął nas ganiać z górki i z powrotem, a był lipiec i bardzo gorąco – ludzie zaczęli mdleć i padać, całą naszą zieleń żeśmy stratowali, a że czas było już wracać, na uroczystość wróciliśmy bez niczego. Przy pożegnaniu nagadał nam różnych świństw i – pamiętam – powiedział, że byliśmy najgorszym rocznikiem, jaki on spotkał. A po uroczystości na sali, dowódca kompanii kpt. Mailon, gdy na dziedzińcu z nami się żegnał, to po ludzku podziękował nam i powiedział, że byliśmy dobrymi żołnierzami.
Po przyjeździe do Zamościa, nasza służba miała już całkiem inny charakter. Mieliśmy służby patrolowe, według grafików: jeden zawodowy i jeden ze służby czynnej lub służbę ochronną w sztabie 7 Dywizji Piechoty Legionów, której dowódcą był wówczas gen. Bortnowski, a szefem sztabu – płk. Kopański. Mieszkaliśmy na piętrze, nad kancelarią plutonu. Życie tu było półprywatne, jedzenie przynosiliśmy z kuchni, a dłuższe służby były płatne. Za diety z wyjazdów żołd był zwiększony, więc przy oszczędnym gospodarowaniu uzbierałem trochę pieniędzy, więc zrobiłem sobie u szewca ładne buty – oficerki – i do nich zamówiłem bryczesowe spodnie.
Czas wolny spędzaliśmy na zwiedzaniu Zamościa i jego pięknych zabytków. Nawiązaliśmy też kontakty z młodzieżą z organizacji OMTUR (tzn. z: Organizacją Młodzieży Towarzystwa Uniwersytetu Robotniczego, związanego z Polską Partią Socjalistyczną – przyp. G. Z.). W Zamościu była bowiem silnie rozwinięta Komunistyczna Partia, pamiętam jakieś święto w 1933 r., kiedy zbieraliśmy ulotki na terenie koszar, a przez całą drogę z koszar do miasta, na drutach telefonicznych zawieszone były czerwone sztandary. Na zabawy w OMTUR-rze chodziliśmy po kryjomu, gdyż były pod obserwacją policji. Pewnego razu wracaliśmy zabawy i policja chciała nas wylegitymować. Była nas trzech – ja i Nowak żeśmy dali dyla, a kolega rusznikarz – przystojniak z Lublina – też uciekł, ale został zatrzymany przy bramie Pułku Piechoty. Nastraszyli go i puścili, ale chłopak tak się przejął, że rano, w rusznikarni, popełnił samobójstwo. Umarł w drodze do szpitala.
W sierpniu i wrześniu 1933 r. zostałem przydzielony do Brygady Kawalerii na manewry, koncentracja była w Ostrogu, na granicy z Sowietami. W okresie pokojowym nie było brygad kawalerii, a tworzono je na użytek manewrów i w czasie wojny. W skład tej Brygady wchodził 19 Pułk Ułanów z Ostroga, 21 Pułk Ułanów z Równego, 24 Pułk Ułanów oraz dywizjon artylerii konnej ze Stanisławowa, a do tego pluton pionierów (do prac inżynieryjnych – przyp. G. Z.) i służby tyłowe z polskim samochodem „Ursus”! (jako wielka sensacja).
Zakwaterowanie mieliśmy na przedmieściu Ostroga, u gospodarzy Ukraińców, sztab Brygady mieścił się w szkole, gdzie pełniliśmy służbę ochronną. Gdy Brygada ruszyła marszem, wzdłuż granicy w kierunku Lwowa, zostaliśmy we dwóch, by skontrolować rejony zakwaterowań (czy nic nie pozostało). Ruszyliśmy wyznaczoną marszrutą za wojskiem, lecz przed nocą nie mogliśmy ich dogonić, a nocą zmyliliśmy trasę i przekroczyliśmy granicę sowiecką. Gdy zorientowaliśmy się gdzie jesteśmy, a jeszcze spotkaliśmy sowiecki patrol – szybko żeśmy się wycofali i dopiero rano odnaleźliśmy nasze oddziały. Ledwo żeśmy z koni zeszli i trochę odpoczęli – trąbka do wsiadania i dalej jazda!
Trzeba przyznać, że te marsze kawaleryjskie na tak duże odległości, były organizowane bardzo umiejętnie. Po 2-3 dniach marszu postój był w Gajach Rostockich, w Salizji. Była to duża wieś ukraińska, kilkaset domów i jeden wielki sad, jak las. Wieś była po pacyfikacji w ubiegłym roku, gdyż kwaterował tam 21 Pułk Ułanów i skradziono tam karabin maszynowy, karabiny i amunicję. Wojsku pozwalano tam wszystko brać, lecz żołnierze nic ludziom nie robili, za to kadra bardzo źle się z ludźmi obchodziła, nie dziw więc, że potem w 1939 r., naszych żołnierzy Ukraińcy zabijali. Na postojach oficerowie zbierali się w dworach, orkiestry grały, a oni zwozili szlachtę z okolic i bawili się. W Gajach Rostockich spotkałem dwu kolegów z tego pułku: Franciszka Mazurka i Zygmunta Śladewskiego z Zasmyk.
Trasa naszych manewrów prowadziła z Ostroga nad Horyniem, przez Tarnopol, Pomorzany, Złoczew, Radziechów, Beresteczko i Sienkiewiczówki koło Łucka. Tam było ostre strzelanie, po wysiedleniu z kilku wsi ludzi i dobytku. Po tym zakończenie i rozjazd do garnizonów. Po kilku dniach marszu wiele konni doznało szwanku (poodparzane grzbiety od siodeł i juków). Konie zostały więc odprowadzone do ambulansów, a ułani – przydzieleni do tzw. szwadronu kombinowanego (z uzbrojeniem i osobistym wyposażeniem, marsz na piechotę i „ćwiczenia”). Dowódcą tego szwadronu był płk. Zawistowski z 19 Pułku Ułanów – stary zabijaka – kto popadł tam, ten chyba całe życie będzie pamiętał owe „ćwiczenia”!
Po powrocie z ćwiczeń do Zamościa, zakończyłem służbę w marcu 1934 roku. Proponowano mi, bym został na „nadterminowego”, lecz ówczesne stosunki w wojsku nie odpowiadały mi. Byłem przecież dobrym strzelcem, na zawodach Okręgu Lublin zdobyłem 1. miejsce w strzelaniu z KBK (w nagrodę – zegarek!). Przy odejściu do rezerwy awansowano mnie do stopnia kaprala. Dalsze moje życie planowałem spędzić na gospodarce, ale losy ludzkie są niezbadane… Kto by się wtedy spodziewał, że po dziesięciu latach, znów będę służył w wojsku – ale w stopniu oficerskim i zawodowo!
(C.d.n.)
Dodaj komentarz