A może: chytry plan? (22)

            Po załadowaniu wozu ruszyliśmy, by zawieźć wszystko do Modzelewskich. Przy wyjeździe z podwórka na ulicę, kasztan się znarowił, rzucił się w bok, tylnymi nogami zaczął wierzgać i złamał dyszel. Wóz stał się dobrym celem do ostrzału zza Ikwy. Rzucili się Niemcy do pomocy i wspólnymi siłami zepchnęliśmy wóz za budynek, jako osłonę. Zreperowałem dyszel i jakoś dowlekliśmy się na podwórze Modzelewskich. Oni też zdobyli jakiegoś parszywego konia i sanie, do tego zaprzęgu Mikołajowa dała im jeszcze swego konia. Chłopcy Spalika i Modzelewskiego przygotowali sobie małe, ręczne sanki. Zjedliśmy kolację i zaczęliśmy układać się do snu, gdy znów żołnierze niemieccy wpadli i zaczęli wyganiać wszystkich do wyjazdu. Teraz już załadunek poszedł nam sprawnie i wyjechaliśmy na punkt zborny. Przed celem jeszcze raz zjechaliśmy w bok i wstąpiliśmy do naszych starych znajomych – Malinowskich, u których przedtem mieszkaliśmy. Liczyliśmy, że tej nocy Sowieci zamkną pierścień okrążenia Dubna, i że my zostaniemy poza nim.

            Niestety, na następną noc stąd nas też zabrali, a dalej nie było dokąd uciekać, bo byliśmy już blisko punktu zbornego, czyli unickiego klasztoru. Wjechaliśmy w kolumnę wozów i czekaliśmy na sformowanie całości, gdyż konwojenci na koniach mieli nas prowadzić szosą, w stronę Brodów. Były też przygotowane samochody dla tych, którzy nie mieli furmanek i dla tych, którzy nie mieścili się na furmankach. Na moim wozie i w saniach Modzelewskiego jechało w sumie 24 osoby. Przy moim wozie miałem przywiązaną krowę. W końcu Niemcy sformowali kolumnę i wszyscy musieli siedzieć na transporcie – tak, że chłopcy swoje sanki poprzyczepiali z tyłu, a sami musieli wsiąść na wozy, bo inaczej zabraliby ich na samochody.

            Jechaliśmy szosą w kierunku na Brody – Lwów, w lutym. W dzień – dobra pogoda, nocą – mróz. Asfaltowa szosa pokryta była cienką warstwą lodu, na niektórych odcinkach – teren był górzysty. Na równym moje konie jakoś szły, ale na górzystym – zaczęły się ślizgać, gdyż były kute letnimi podkowami. Kasztan znów zaczął się narowić, rzucać na boki i iść do tyłu. Ci z konwoju, robili co mogli – bili kasztana kolbami – to wszystko opóźniało nasz marsz. Najgorzej było przy zjazdach z pagórków. Hamulców nie miałem i wóz, tak załadowany sprzętem i ludźmi, jechał z wielką szybkością.  Przy tym, kasztan nie chciał iść i ściągał wóz na jedną stronę, do rowu. Były takie sytuacje, że tylko centymetry dzieliły nas od katastrofy – wysypania się do rowu. Ale jakoś, przy pomocy konwojentów, dojechaliśmy o świcie do wsi Ptyczy, leżącej przy szosie. Tu transport został zatrzymany, a konwojenci dali nam zadanie, byśmy dalej jechali sami, do stacji kolejowej za Werbą. Tam miały być podstawione wagony kolejowe na dalszą drogę. Sami konwojenci musieli już wracać do Dubna, dopóki jeszcze była zła widoczność. Za dnia Sowieci obserwowali i ostrzeliwali szosę.

            Gdy konwojenci odjechali, zrobiliśmy zwiad po pobliskich gospodarstwach i okazało się, że te budynki były opuszczone. Mieszkali tam Ukraińcy, ale odsunęli się dalej od szosy. Wybraliśmy gospodarstwo i zjechaliśmy na podwórze, by zrobić odpoczynek, zagrzać dzieci i kobiety. Wszystko tu było otwarte, więc rozpaliliśmy pod płytą i zorganizowaliśmy gorący posiłek. Co robić dalej? Zostać na miejscu – niebezpiecznie – zarówno ze strony Ukraińców, jak i Niemców. Jazdę na wskazaną stację kolejową stanowczo odrzuciliśmy. Spałek znał dobrze te strony – mieszkając w Nosowicy, był radnym w gminie Werba, leżącej blisko Ptyczy – i podał myśl, byśmy pojechali przez Werbę, do czeskiej wsi – Smolarni, gdzie ma znajomych Czechów.  

            Opróżniliśmy sanie, po czym ja, Sapalik i jego brat pojechaliśmy na rozpoznanie. W Smolarni, u znajomego Czecha, Spalik przedstawił sprawę.  Czech zaproponował rozwiązanie. Po sąsiedzku z nim był pusty dom, po jego szwagrze, który wyjechał do Niemiec. Były tu także – choć liche – stodoła i chlew. Mieszkanie było bez okien i pieców, ale Czech miał je schowane, u siebie.   Zajęliśmy dom, przynieśliśmy okna i piec – metalową płytę od paleniska Czesi nazywali szporgetem. Zostawiliśmy Michała Smolika, żeby pilnował i wstawiał okna, a sami wróciliśmy do Ptyczy, szybko załadowaliśmy się i bez komplikacji wróciliśmy na Smolarnię, do gotowego domu.  Tuż przed wyjazdem z Ptyczy spotkałem się z Zielińskimi, którzy – tak, jak i my – zatrzymali się przy samej szosie. Radziłem im, by usunęli się gdzieś dalej, bo tu może być niebezpiecznie. Odpowiedzieli, że dalej nie pojadą, bo tu mają wszystko w opuszczonym gospodarstwie. Więcej już z nimi nie spotkałem się.

            Nasze mieszkanie na Smolarni, składało się z sieni, kuchni i jednego pokoju. W pokoju, po obu stronach, zrobiliśmy z desek prycze, przez środek było przejście. Tak więc, po obu stronach rozmieścili się wszyscy, a ja – ze swoją rodziną – umieściliśmy się w kuchni. Konie i krowę zamknęliśmy w oborze, w bliskiej odległości, naprzeciw domu. Niewielka wieś Smolarnia, zamieszkana przeważnie przez Czechów, była położona równolegle do szosy na Brody, z lewej strony. Gdy już rozlokowaliśmy się i rozejrzeliśmy wokół, to naprzeciw naszych budynków, zobaczyliśmy porobione  przy szosie zagrody, a na szosie – szlaban do zatrzymywania pojazdów. Wieczorem czuwaliśmy i nad ranem słyszeliśmy na szosie jakiś ruch i harmider.  Rano okazało się, że w tym miejscu był punkt przeładunkowy ludzi – z ewakuowanych wozów, na samochody. Konie, krowy i cały wieziony na wozach sprzęt – Niemcy usuwali na bok do zagród, a później wywozili. Gdybyśmy nie skręcili na Smolarnię – też byśmy tam popadli. Chytrość Niemców była nieprześcigniona: po co było ewakuować samych ludzi? Lepiej, że wszystko to, co jeszcze posiadali,  przywieźli im tu na wozach, a ludzi – i tak zabierali potem na przygotowane samochody.

            Rano, po całej tej operacji, nasi chłopcy poszli na to miejsce i znaleźli różne drobiazgi – wśród nich figurkę Zielińskich i małego ich pieska, które rozpoznaliśmy. Gdy nasze kobiety pojechały do Werby i Ptyczy, by zdobyć trochę kartofli, zajechały tam gdzie zatrzymali się Zielińscy.  Już ich nie było. Po wojnie dostaliśmy wiadomość, że wywieziono ich aż do Niemiec i niektórzy z nich potem wrócili. Mikołaj Zieliński prawdopodobnie pozostał w NRF.

(C.d.n.)


Kolonia Janówka i inne

Komentarze

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *