W znacznie gorszej od nas sytuacji byli Ukraińcy, którzy zaczęli teraz wracać z Rosji. Gdy ich Rosjanie wywozili, straszyli, że Niemcy będą się nad nimi znęcać, obiecywali też w docelowym miejscu przesiedlenia, bezpieczeństwo i dobrobyt. W Rosji ich jednak źle przyjęli, nie zapewnili żadnego zaplecza i nazywali „chachłami”. I dlatego, po tej „głodowej gościnie”, Ukraińcy zaczęli wracać na swoje gospodarstwa. Ich ziemie leżały teraz odłogiem, wiele budynków zostało zniszczonych. Dlatego po ich powrocie zaczęła się dla nich nowa bieda, głód i niedostatek, przy czym żadnej pomocy, ze strony państwa, nie mieli. Szli więc „na służbę” za samo życie. Wielu z nich wymarło na cholerę i inne choroby. Chodzili do Polaków po prośbie, że „drzwi się nie zamykały”, żywili się zielem. Kilku spośród nich ojciec – w miarę możności i czym mógł – wspomagał. Później ludzie ci, długo mu się odwdzięczali, ale w większości Ukraińcy okazywali wobec Polaków wrogość.
Latem 1920 roku, przez Janówkę i naszą okolicę przechodziły wojska bolszewickie, w odwrocie po bitwie pod Warszawą i przegranej wojnie z Polską. Szli i jechali nie tylko drogami, ale wręcz całą lawiną. Wokół naszych zabudowań i w sadzie – palili ogniska, gotowali kartofle i grzyby, gdyż nic innego nie było. Do miejscowej ludności odnosili się przyjaźnie, ale rekwirowali konie i wozy. Dlatego mój ojciec i inni, którzy jeszcze coś mieli, kryli się w pobliskim Lesie Lityńskim, a bawet przebywali tam przez cały czas wojny polsko-bolszewickiej. Las Lityński był blisko Kolonii Gruszówki i była tam donoszona żywność oraz bielizna dla Kurzydłowskich – naszych kuzynów. Tuż po 1920 r.. w Janówce była zakwaterowana bateria polskiej artylerii – u nas stacjonowało pięciu żołnierzy z sześcioma końmi. Teoretycznie wojsko to miało własne zaopatrzenie, ale tam, gdzie były kury lub inny drób, owies i siano – to wszystko ginęło i nie sposób było potem dojść kto brał. U nas też była kradzież: przędzionej wełny (z komory, przez okienko), ojciec zgłosił ją do dowódcy i początkowo niczego nie znaleziono. Później, gdy bateria już wyjechała – część tej wełny przysłano nam pocztą.
Kilka lat po wojnie, ojciec w miarę możności gospodarstwo uporządkował. Mieliśmy teraz kilka krów i inny inwentarz, a z klaczki (pozostałości po wojnie) dochowało się kilka młodych koni. Z tej końskiej rodziny miałem potem konie aż do 1944 roku. Pracy było wiele, ale my z bratem, byliśmy jeszcze za mali, więc ojciec był zmuszony utrzymywać parobka i stale, do pomocy u nas, przebywał ktoś z rodziny mamy. Moim zajęciem i brata Mikołaja było pasienie krów i odrabianie szkolnych lekcji – plaga i mordęga ówczesnych dzieci. Na pastwisko zostawiany był tzw. ugór (po kilku zbiorach zbóż), gdy ziemia była już pusta i odpoczywała. Poletka ugoru były wąskie, ale wokół rosło zboże – pasienie było więc sztuką, by nie narobić przy tym szkód – bo za szkody czekało lanie.
Życie w naszym domu, jak na ówczesne czasy i w porównaniu z innymi gospodarstwami, było na dobrym poziomie, chleba było zawsze pod dostatkiem, rano na śniadanie był przeważnie krupnik z mlekiem i chleb, na obiad – zupa, czasem kawałek mięsa, a na kolację kartofle, mleko lub coś podobnego. W niedziele i święta na śniadanie była biała kawa i jajecznica. Raz lub dwa razy do roku było świniobicie – i musiało to starczyć na cały rok. Latem było dużo warzyw. Jeszcze za czasów austriackich, zaczęto u nas sadzić pierwsze pomidory i uczyć się je jeść, gdyż do tej pory nikt tu nie znał tej uprawy. Ogólnie trzeba powiedzieć, że gospodarka rolna była wówczas prowadzona prymitywnie, nawozów sztucznych nie znano, a nawozu naturalnego było mało, gdyż nie było czym wykarmić więcej inwentarza. Zbiory – szczególnie kartofli – były przeważnie małe. Sytuacja ta trochę się poprawiła, gdy ojciec dokupił, z sąsiedniego majątku Boltyń, 2 ha łąki, ale było to daleko, przeszło 2 km od nas. W rezultacie tylko siano było przez nas wykorzystywane, a samo pastwisko – nie.
(C. d. n.)
Dodaj komentarz