Każdy orze, jak może (19)

            Tuż przed żniwami, będąc u siebie w Pogorzelcach, miałem nader dyskretną wizytę sąsiada Ukraińca – Gryżko Klimiuka. Przyszedł tak, by nikt go nie zauważył i uprzedził mnie, że wobec nas – Polaków – zapadł wyrok. Wyroków śmierci nie wydano, ale postanowiono spalić nasze budynki, byśmy w ogóle się stąd wynieśli.  W niedzielę, za wsią Pogorzelce, odbyła się uroczystość włączenia wsi do Samodzielnej Ukrainy (takiej bez innych narodowości).  Były sypane kopce, na nich ustawiano krzyże i popi zaprzysięgali nowych członków Ukraińskiej Powstańczej Armii oraz święcili broń, a Rada wydawała wyroki na miejscowych Polaków. Informacje te pochodziły od jego ojca i braci, którzy mieszkali w Pogorzelcach i byli na tej uroczystości. Spalić nasze zabudowania mieli w ciągu najbliższych 2-3 dni. Klimiuk jakoś sympatyzował z nami – widocznie za sprawą swej bratowej (jego brat, mieszkający w Dubnie, był żonaty z Polką).

Zawiadomiłem o tym moich sąsiadów. Zaraz zabraliśmy inwentarz żywy, resztę zapasów i sprzętu domowego do Dubna. W tutejszej Straży Pożarnej mieliśmy znajomych Polaków, a z wieży dyżurnej widać było nasze zabudowania. Prosiliśmy więc ich, by w razie pożaru, nas zawiadomili. Tak też się stało – nasze budynki zostały podpalone z dwóch stron, o czym strażacy nas rano powiadomili. Zebraliśmy się w kilka wozów i – jadąc na Pogorzelce – zajechaliśmy pod Urząd Gebietskomisarza z pytaniem: „czy możemy bezpiecznie jechać do swych gospodarstw?” Pozwolono nam, gdyż pojechał już tam niemiecki oddział. Na miejscu znaleźliśmy budynki, spalone od jednego i z drugiego końca. Moje budynki – te w środku i mieszkanie Zendalskiego – nie były spalone. Jak nam później powiedziano, gdy Ukraińcy zaczęli palić, Straż Pożarna zawiadomiła Niemców, którzy wysłali na rozpoznanie samochody i widocznie przeszkodzili w spaleniu wszystkiego do końca. Ukraińcy nie odpuścili jednak – na jesieni, zaraz po żniwach, spalili również i moje zabudowania.

            Pewnego dnia (już po owym spaleniu), gdy byliśmy na gruncie naszego gospodarstwa, przyszła do nas staruszka, Ukrainka – matka Ariona – i pytała nas czy nie zauważyliśmy w zgliszczach, resztek ciała spalonego człowieka. Tego wieczoru przyszli do nich bowiem obcy uzbrojeni mężczyźni i pytali o budynki Polaka Majewskiego. Zabrali Ariona, żeby je im pokazał i jej syn już więcej nie wrócił. Poszukiwania w gliniankach i innych miejscach, gdzie przeważnie odbywały się porachunki z morderstwami, nie dały żadnych rezultatów, więc matka przypuszczała, że został spalony w naszych budynkach. Tak oto postąpili z nim, w mściwym odwecie za to, że mnie tu rekomendował, utrzymywał ze mną kontakty przed wojną  i w czasie pobytu Sowietów. W okresie żniw, gdy zboża dojrzały, jechaliśmy zawsze kilkoma wozami, większą siłą, zbieraliśmy zboże i od razu woziliśmy do młócenia, a ziarno – na wozy i przed wieczorem – do Dubna. Tutaj zgromadziłem już duże zapasy: żyta, owsa, pszenicy i jęczmienia. Część owsa i jęczmienia zachowałem na miejscu, w Pogorzelcach, w ziemnych dołach. Obstawiłem boki wykopu grubą warstwą słomy i tam sypałem ziarno, z myślą by ktoś, kto doczeka wiosny, miał tu czym siać. To samo zrobiłem z ziemniakami – w czasie wykopków zachowałem je w ziemnych dołach, a na wierzch nawiozłem duże ilości nawozu. Z tych zapasów, na wiosnę 1944 r. zostały tylko kartofle, bo zboże zostało znalezione i zabrane. Jesienią 1943 r. jeszcze zasiałem oziminę (żyto i pszenicę).

            Po zakończonych robotach gospodarskich musiałem przebywać w Dubnie, gdzie mieliśmy zgromadzony zapas żywności, paszy dla koni i innego inwentarza. Mieliśmy przecież nadal parę koni, krowy i świnie. Przebywanie całymi dniami w domu było jednak niebezpieczne, gdyż nie byłem tam zameldowany. W związku z tym nawiązałem kontakt z p. Piątkowskim – kierownikiem magazynów środków chemicznych,  mieszczących się w budynkach przyległych do naszego domu. Piątkowskiego bliżej nie znałem i nie mogłem się dowiedzieć, co on za jeden. Był niewątpliwie Polakiem, a jego wygląd i sposób bycia wskazywały, że mógł być wcześniej wojskowym. Gdy mu przedstawiłem moją sprawę, załatwił mi pracę u siebie – oficjalnie, przez Arbeitsamt (czyli Urząd Pracy). Dostałem dokument, że swoimi końmi pracuję w tym przedsiębiorstwie. W ten sposób obroniłem się, wobec miejscowych władz,  od groźby wywozu na roboty.

(C.d.n.)


Kolonia Janówka i inne

Komentarze

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *