Gdy w latach 1918-19 zaczęła powstawać Polska, przez kilka lat była z tego wielka uciecha i nadzieja. Zaczął się okres organizacji polskiej administracji i szkolnictwa. Każda wieś zyskała sołtysa, wsie należały do gmin, a gminy – do powiatów. Z początku w obiegu były różne waluty, później wprowadzono polskie marki. Pokrycia te marki żadnego nie miały, ich wartość była zmienna, ceny rosły w tysiące, a później w miliony. Na wieś zostali skierowani nauczyciele do zakładania pierwszych szkół. W polskich koloniach nauczano w języku polskim i ukraińskim.
Początek nauki dzieci, w szkołach polskich na Wołyniu, nastąpił w 1919 roku. W Janówce nauka odbywała się w wynajętej u gospodarza izbie, a nauczyciele mieszkali u nas, pomimo że nasze mieszkanie miało jeden pokój z kuchnią. Zbudowanie szkoły było wielce utrudnione ze względów finansowych, ale również z powodu niechęci i ciemnoty mieszkańców naszej kolonii. Pomocnym dla nas punktem wyjścia była ustawa o odbudowie szkół istniejących przed I wojną światową. W sąsiedniej Kolonii Stanisławówce, zamieszkanej przeważnie przez kolonistów niemieckich, była szkoła – zarazem dom modlitwy Niemców protestantów – podczas wojny spalona. Mój ojciec, będąc sołtysem zgłosił, wraz z kilkoma chętnymi i rozumiejącymi czym jest dla dzieci szkoła, inicjatywę budowy. Zorganizował też komitet budowy, przy poparciu gminy i Inspektoratu Szkolnego w Kowlu.
Należało kupić plac w Janówce, zapewnić robociznę i zwózkę materiałów przez mieszkańców. Materiały, opłatę fachowców i koszt placu – miały być sfinansowane z gminnego funduszu i ze środków na odbudowę szkół. Na kilku zebraniach gromadzkich, dotyczących budowy szkoły, niewielką większością głosów przyjęto odnośną uchwałę. Wiele osób z kolonii występowało przeciw, przeważnie kobiety, z obawami że: budowa szkoły zrujnuje ich, a dzieci mogą się nie uczyć. Ostatecznie mój ojciec odstąpił odpłatnie pół morgi ziemi, a sąsiad – Niemiec, Zeman – też pół morgi i przystąpiono do budowy szkoły. Najwięcej było przeprawy z żoną Zemana, która przy akcie kupna i pomiarze placu, wyszła do uczestników z nożem i chciała wszystkich „wyrzynać”, wołając przy tym: plac jest na Stanisławówce i nie Majewskiemu budować szkołę! W końcu jednak transakcja została zawarta. Za te sprzedane pół morgi, ojciec mój w następnym tygodniu kupił w Kowlu… czapkę, gdyż wtedy pieniądze (a konkretnie: polskie marki) stale traciły na wartości i w publicznym obiegu były miliony.
W Janówce – ze starszych ludzi – był tylko jeden gospodarz – Dominik Sakowicz, który pisał po rosyjsku i po polsku oraz czytał „pisane”, więc wszystkich obsługiwał w pisaniu listów, podań i w ich czytaniu. Pozostali w niewielkim stopniu czytali pismo drukowane. Ze starszych dzieci mieszkańców Janówki, jeden tylko Józef Roszkowski skończył szkołę rzemieślniczą i to dzięki wsparciu kuzynów w Białymstoku. Z młodszych roczników (1910 – 1913) z Janówki, mój brat Mikołaj skończył 7 klas Szkoły Powszechnej w Kowlu, ja – 4 klasy Gimnazjum, a Tadeusz Paszkowski zdobył maturę gimnazjalną i ukończył Szkołę Oficerów Rezerwy Artylerii, we Włodzimierzu, zostając podporucznikiem rezerwy. Szczególnie podkreślam stosunek ówczesnych ludzi do oświaty oraz pracę tych pierwszych nauczycieli w środowisku, w którym oświatę uznawano za niepotrzebną.
Moim pierwszym nauczycielem, skierowanym do pracy z Kuratorium, była Klementyna (nie pamiętam nazwiska) – starsza pani z synem „cokolwiek pomylonym”. Wiele ona nas nie nauczyła, ale litery i cyfry – to żeśmy poznali. Później przyszedł pan Biernacki, stary pan z gospodynią; jego poziom nauczania był wyższy, bo nawet doszliśmy do „deklinacji” i „koniugacji”. Więcej zajmował się jednak ogrodem i gospodarstwem, niż naszą szkołą. Około 1920 roku przybył do nas Henryk Wójcik – młody, przystojny nauczyciel z Rzeszowa – oficer legionów Piłsudskiego. Był to, na ówczesne czasy, „nauczyciel z prawdziwego zdarzenia”, który zaprowadził u nas „dyscyplinę kijka z czerwonym końcem”. Dokończył budowę naszej szkoły, a ja u niego (z powodzeniem!) ukończyłem 4-tą klasę.
W roku szkolnym 1924/25, brat Mikołaj uczęszczał do szóstego oddziału Szkoły Powszechnej w Kowlu, później – w 1925/26 – do siódmego oddziału w Mielnicy. Mieszkał wówczas u kierownika szkoły Wójcika, który poprzednio mieszkał i uczył w Janówce. Na siódmej klasie edukacja Mikołaja skończyła się. Ja zaś, po ukończeniu piątego oddziału, zostałem zapisany przez mamę do szóstej klasy w Kowlu, gdyż ojciec nie chciał, abyśmy obaj z Mikołajem uczyli się, tylko pomagali mu w gospodarstwie. Tak więc w roku 1925/26 skończyłem szósty oddział i zdałem egzamin do trzeciej klasy Państwowego Gimnazjum im. J. Słowackiego w Kowlu, przy ul. Królowej Bony. Kierowała tym wszystkim mama, przy pomocy pani Kuczyńskiej – nauczycielki z Kowla i Oleńki Soleckiej, u których mieszkałem na kwaterze. W 1927/28 r. chodziłem do czwartej klasy gimnazjum, a w końcu roku – wskutek choroby – zaprzestałem. Po moim powrocie do domu, ojciec już nie dał się przekonać, tym bardziej że została podwyższona stawka należności pieniężnej za moją naukę.
Na wszystkie wywiadówki chodziła, jako opiekunka, Solecka i ona mi załatwiła zniżkę w opłatach. Ie wiem, co było powodem, że wezwano ojca na rozmowę do gimnazjum, ale po tej rozmowie podniesiono opłatę. Za kwaterę i obiady mama płaciła Soleckim, a później Karwowskim, gospodarskimi produktami, śniadania i kolacje sam przyrządzałem. W sobotę szedłem do domu 15 km, zabierałem bieliznę, chleb i coś do chleba na cały tydzień i w niedzielę wracałem do Kowla. W tym czasie w Kowlu mieszkała kuzynka – Frania Rudzińska (Lisowa) – często mnie pocieszała i dawała kilka groszy, bo z tym było bardzo krucho. Mogłem za to pójść do kina, cyrku, a czasem też pojechać do kuzynów – Leśnickich, do Lublina.
Do mojej klasy w gimnazjum uczęszczali w tym czasie chłopcy i starsze dziewczynki, a ja byłem najmłodszy. W niedzielę i święta obowiązkowo trzeba było być obecnym na nabożeństwie, w kaplicy gimnazjalnej – stali wszyscy klasami: od 1-szej do 8-mej. Nieobecność musiała być usprawiedliwiona, jak na lekcji i z tym miałem wiele kłopotów. Z koleżanek, które mieszkały koło mnie, pamiętam Kellerównę – córkę inżyniera kolejowego DEPA oraz Furztellerównę – ładną Żydóweczkę, która pomagała mi w języku niemieckim. Z kolegów zapamiętałem: Tadeusza Paszkowskiego i Rudolfa Tosznera (Czecha z Kupiczowa). Profesorowie byli różni, przeważnie starsi. Pamiętam np. prof. Czechowskiego od fizyki i chemii, którego dziewczynki czarowały, żeby nas nie pytał. Najbardziej rozbrajała go kol. Matuszewska – gdy ją pytał, zaczynała odpowiedź od zachwytu: „Jakie pan profesor ma śliczne oczy!” Potem były komplementy innych dziewcząt i tak było często do dzwonka.
(C.d.n.)
Dodaj komentarz