-
„Malarski świat Wacława Gibaszka”
Malarstwo Wacława Gibaszka to tylko na pozór jakby niezrównoważona technika (nieraz drobiazgowa pedanteria, ale częściej – niecierpliwe niedomalowanie rzeczy do końca), uproszczone formy i kolory przypominają nierzadko śmiałe rysunki dzieci.
Twórczość tego artysty, choć niezwykle efektowna i na pierwszy rzut oka raczej pogodna, w istocie jest bardziej wieloznaczna. Radość malowania i mocno ambiwalentny stosunek do świata, tworzą niespokojną mieszankę. Jego kobiety dzieci, obrazy macierzyństwa, tajemnicze ogrody, motywy religijne (czy nawet i te prawie-abstrakcje) mają w swoim klimacie coś z Wojtkiewicza, Muncha, Andersena… na przykład. Wielobarwne bajki dla dorosłych, z czernią niekiedy bardzo ukrytą. I mnóstwo poezji bez konceptualnych podpórek, bez kokietowania, zarówno wymagających krytyków, jak i najzwyklejszych widzów.Ten oryginalny twórca, tak odporny na jakiekolwiek mody malarskie, zasługuje na wyjątkową uwagę.
Malarski świat Wacława Gibaszka wygląda jak z bajki. Czasem dobrej, czasem złej, ale zawsze niesłychanie barwnej.Jacek Bukowski (entuzjasta i kolekcjoner obrazów Gibaszka – dla „Gazety Wyborczej”, w 1998 r.)
-
Wacław Gibaszek
Wacław Gibaszek – artysta malarz, absolwent Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie. Dyplom uzyskał w 1982 r. w pracowni prof. Tadeusza Dominika. Do naszego miasta przyjeżdżał latem na odpoczynek, ale tu również malował. Życie miał co najmniej równie barwne, co i jego malarstwo. Zmarł w wieku 70 lat, w 2020 r. i został pochowany na cmentarzu w Mogielnicy (w grobie artystów – tuż obok gen. W. Dobieckiego).
-
Ten „aparat” Wacek!
Ilekroć staję obok dorodnego, wiecznie zielonego, cisowego krzewu – z rozmiarów nieomalże drzewa! – wraca mi pamięć szwagra. Był sierotą, wychowankiem Domu Dziecka i dlatego – aż do swego końca – zawsze preferował kolegów, nawet przed własną rodziną. Bez zahamowań próbował wszystkiego w życiu, cokolwiek trafiło w zasięg jego zmysłów. Miał trochę edukacyjnych braków, które kompensował sprytem i przebiegłością. Gmatwał się w błędach nieświadomości – do czego nigdy się nie przyznawał – ponosił ich konsekwencje i ściągał je na rodzinę. Miał tupet, skłonności przywódcze i autorytet wśród kolegów – zawsze więc „spadał na cztery łapy”. Wszelkie wyrzuty, o potrzebie kompensowania jego niedoskonałości, odpierał jednym argumentem: – Bo ja umiem tylko malować! Za nic miał powszechnie pojmowany honor! – Dla mnie honorem jest dobrze namalowany obraz! – kwitował rozmowy na ten temat, po czym kończył: – „Bo ja to, kroczę przez życie, a wy tylko pełzacie!”
W czasach socjalizmu i studiów w warszawskiej Akademii Sztuk Pięknych, dorabiał do stypendium na Rynku Starego Miasta. Siadywał z kolegami, przy piwku, w słomkowym kapeluszu i „robił za prawdziwego artystę”. Najlepszą jego klientelę stanowili zagraniczni turyści – ci z Zachodu. Dobrze „schodziły” akwarelki (z licznie kopiowanych „podrysów”) – widoków Starego Miasta i „erotyki” (niewielkie, pomysłowe, fantazyjne, barwne – niczym obrazki Nikifora). Wszystko „szło po dolarze”, a każdy z nich kosztował wtedy 150 zł. Za 20 „zielonych” można było utrzymać rodzinę!
Jeden z tych obrazków długo nie mógł znaleźć chętnego, aż – nieoczekiwanie – wzbogacił go „zielono-żółtym motywem plastycznym” jakiś gołąb, przelatujący widać nad Rynkiem! Musiał mieć „dobre oko” i przyniósł szczęście, bo dopiero wtedy erotyk ów kupili! Innym razem Wacek siedział na Rynku także z moim „Chrystusem frasobliwym”, namalowanym temperą na desce. Nie sprzedał nic swojego, za to mój Chrystus – „poszedł”! – I jak to możliwe? – dociekałem zdziwiony. – Bo on był taki, bardzo „malarski!” – przyznał Wacek. „Trafiło się ślepej kurze ziarno” – pomyślałem sobie, bo ze mnie był przecież żaden artysta!
W „dobie solidarnościowej” na Rynku dobrze też „schodziły” mosiężne, odlewane gdzieś po znajomości, krzyże: na łańcuchu, o urozmaiconych formach – nawiązujących do realiów trwających wówczas w kraju strajków: kół lubelskich pociągów (przyspawanych do szyn), z sylwetką ciągnika „Ursus” czy też z „akcentami stoczniowymi” (z Wybrzeża). Biznesowi zawsze towarzyszyły „imprezy”: „statyści”, zdarzali się fundatorzy „Królewskiego” piwa. W tych realiach Wacuś zapominał o domowych, rodzinnych powinnościach, o terminach i składanych obietnicach… Kiedyś, przy takiej libacji, na Rynek „wparowała” Ula – Wacka małżonka. Musiał jej wtedy tęgo podpaść, gdyż – w irytacji – „zlała go” parasolką! Wacek tak się wystraszył, że „popuścił w spodnie”! Cóż było robić na Rynku Starego Miasta? Wzięli taksówkę – a że towarzyszył im niemały fetor – zwalili całą winę na ich kilkuletnią córkę. Przestraszona, Bogu ducha winna mała, zaczęła płakać – co dodało usprawiedliwienia i wiarygodności sytuacji!
Miał Wacek kolorowe życie i było z nim „sto uciech”! Pamiętam choćby, jak – „na Urwisku”, w Mogielnicy – po obiedzie, ścigał się z córkami: kto pierwszy dopadnie hamaka!? Wygrywał rzecz jasna! Leżał w nim potem, nie przyjmując krytyki jego „ojcowskich, pedagogicznych metod”: „Ja nie leżę, tylko pracuję koncepcyjnie!” Na plenerze, u Wojciecha Siemiona w Petrykozach (w 1981 r.) tak tęgo popili z kumplami, że się Siemion „spienił” i zabił gwoździami drzwi do piwnicy z winem! Innym znów razem odbierałem Wacia ze szpitala – w Żurawicy, pod Rzeszowem, bo – bez „opieki” – nie chcieli go w ogóle wypuścić! Gdy jednak tylko wyszliśmy za bramę – od razu „mi się urwał” i znów ruszył „w Polskę!” Chłopakowi z pracowni, który nie chciał z nimi „tankować” – zalecili, by… zmienił pracownię. I zmienił!
Od początku musiał mieć jednak świadomość swych niedostatków, skoro przyjął malarski „pseudonim”: ABORGEN (aborygen)… Niedawno gościliśmy w „MOGAR” malarza i prof. warszawskiej ASP – Apoloniusza Węgłowskiego – spojrzał na wiszący portret i ucieszył się: – O, to przecież Wacek Gibaszek! Najwyraźniej – i mimo wszystko! – pozostawił Wacio w swym środowisku ciepłe, pełne sympatii i aprobaty, wspomnienie!
(G.Z.)
-
Był moim bardzo dobrym kolegą…
WACŁAW GIBASZEK ARTYSTA 1951 – 2021
Wacek jako malarz.
Był moim bardzo dobrym kolegą, niemal przez całe życie śledziłem jego poczynania z podziwem. Jego wyjątkowość wynikała z tego, że zdawał sobie sprawę ze znaczenia tematu, który realizował właściwie abstrakcyjnie pojmowanymi środkami formalnymi. Kolor i rysunek łączył w jedną Całość, płaszczyzna była dla niego polem walki o kompozycję zamkniętą. Zamykał, uruchamiając różnorakie modele kompozycyjne: zarówno symetryczne jak i asymetryczne w zależności od tematu. Malował szybko, był zawsze skoncentrowany, do obrazu podchodził jak do kaligrafii, był kaligrafem:
- obraz przygotowywał do malowania w wyobraźni, zaczynał go, gdy przedtem zobaczył z tyłu głowy;
- nie zamazywał pociągnięć pędzla, chyba że chodziło mu o dwa rozczepione kolory w danym kształcie czy miejscu na płaszczyźnie;
- dla niego liczyło się pierwsze pociągnięcie pędzla, więc kaligrafował;
- poszczególne elementy czy figury lub znaki wyważał na płaszczyźnie względem ich świateł (jak w liternictwie), przez to wydobywał przejrzyste proporcje dla Całości;
- miał ogromne rozeznanie płaszczyzny obrazu, wiedział co gdzie, nie gubił się;
- kolor był wynikiem jego wizji dla zestawień, zawsze względem Całości, wizji raczej prostej, bo ograniczonej do głównych partii obrazu, ale z kolei te partie (w ten sam sposób) do pomniejszych (zawartych w nich), a te pomniejsze do jeszcze drobniejszych, jak w matrioszce;
- filozofia grecka: dużego do średniego, średniego do małego i małego do dużego jest w obrazach Wacka w pełni obecna;
- jego największym formalnym osiągnięciem było zjednoczenie tego malarskiego kosmosu w jedną Całość;
- a drugim, nadanie tej Całości tytułu, czyli zanurzenie jej w treści, np. religijnej, czy baśniowej, czy zwyczajnie ludzkiej.
Wacek jako człowiek.
Więc znałem go od pradawna, różne przygody nas spotykały, jedną z nich opowiem:
Byłem studentem, on starszym kolegą, który mieszkał w mojej pracowni na Powiślu, dopóki sam nie zdał na akademię i wyjechał. Któregoś wieczoru wybuchła awantura o skorupkę jajka:
- ja twierdziłem, że nigdy skorupka do końca nie pęknie, bo co pęknie, to dalej będzie pękało i tak w nieskończoność, bo owa skorupka przecież jest kulista;
- on twierdził, że proces pękania się wreszcie skończy, dajmy na to na poziomie atomów;
- ja, ale atomy są też kuliste;
- on, to na czymś innym… itd.
(Kłótnia trwała długo i chyba nazajutrz też.)
Dziś bez argumentów a z różnych powodów przyznałbym mu rację, dziś wierzę, że świat jest skończony i skorupka kiedyś do końca popęka, tak że nie będzie nic do pękania.
To była lekcja dla nas obydwu, ja ją pamiętam i Wacek, zdaje się że kilka razy o tym niegdyś ze śmiechem u niego w pracowni na Pradze wspominaliśmy. Matrioszka malarska Wacława, to zapewne reminiscencje tamtego wieczoru w mojej pracowni, kiedy byliśmy młodzi i kłótliwi. Relacje między małym a średnim, a dużym mają wymiar kosmiczny, malarstwo jest kosmiczne, wiedzieliśmy to już wtedy obaj, a tym jajkiem obraca Bóg, aż w głowach się kręci… i to wiedział, i widział Wacław Gibaszek – bardzo, bardzo dobry malarz.
Jak spotkamy się w niebie, ciąg dalszy niechybnie nastąpi… a jajko już nie będzie pękało.
01.03.2024 Jan Wyżykowski
-
W bajkowym świecie
Wacław Gibaszek ukończył z wyróżnieniem ASP w Warszawie, w pracowni prof. Tadeusza Dominika. Jego prace były prezentowane już na ponad 40 wystawach.
Tworzone przez Gibaszka obrazy są niezwykłe. W swojej formie i sposobie doboru kolorów, sprawiają wrażenie dziecięcego malowania. Wyrażają chęć skopiowania rzeczywistego świata niewprawną ręką dziecka, z całą prostotą i bystrością widzenia, przy zachowaniu wyjątkowej u dzieci wyobraźni. Dlatego więc mogą współistnieć ze sobą na tym samym rysunku: księżyce i słońca, zwierzęta śmiesznie rozpłaszczone na trawie i kwiaty wielkości ludzi. Wśród namalowanych postaci są też bohaterowie z dziecięcych lektur: warszawska syrenka, pierrot czy królewny w białych sukniach.
Prace artysty zachwycają różnorodnością używanych barw. Czyste kolory, zaakcentowane srebrnymi i złotymi konturami, dają złudzenie bajkowości i beztroskiej radości, przedstawianego nimi świata. Ale jest to jedynie złudzenie, bowiem pod pogodną kolorystyką kryje się niepokój, smutek, a czasem także złość. Tak jest na przykład z postacią pierrota ze złym, okrutnym uśmiechem. Wieloznacznością artystycznego wyrazu fascynują twarze-maski z „Luster”.
Oglądanie obrazów Wacława Gibaszka sprawia przyjemność. Nie tylko za sprawą bajkowych odniesień i cieszącej oczy wielobarwności. Przede wszystkim jego malarstwo daje widzowi możliwość samodzielnego poszukiwania i odnajdywania własnych interpretacji.
Tekst towarzyszył wystawie malarstwa Wacława Gibaszka, w warszawskiej „Galerii na Kole”.
Dodaj komentarz