Rano 17 września, po moim powrocie z Równego, przyszedł do nas policjant. Był wystraszony, upewnił się, że my to Polacy i spytał czy może odpocząć. Szedł z Warkowic, tj. miasteczka leżącego między Dubnem a Równem, gdzie pełnił ostatnio służbę na posterunku, a sam pochodził z centralnej Polski. Rano do Warkowic weszli żołnierze radzieccy, zatrzymali się przed posterunkiem policji i powiedzieli, że idą na pomoc Polsce, że ich (czyli polskich policjantów) służba już się skończyła, więc mogą iść do domu. Pistolet krótki policjantowi zostawili. Po posiłku i krótkim odpoczynku, poszedł dalej.
Po jakimś czasie, na szosie od strony Równego, naprzeciw naszego domu, pojawiła się długa kolumna wojsk radzieckich. To było straszne, ale i prawdziwe – koniec naszej Polski. Jaki będzie nasz dalszy los, gdy rzekomo idą nam na pomoc przeciwko Niemcom.
Wyszedłem na szosę, gdyż wojska miały właśnie odpoczynek i zacząłem z nimi rozmawiać, ale nie byli zbyt rozmowni. Popatrzyłem na to wojsko – była to kolumna mieszana: piechota i trochę artylerii o zaprzęgu konnym. Od razu miałem wątpliwości czy taka armia nam coś pomoże. Żołnierze fizycznie wynędzniali, uzbrojeni w stare, rosyjskie KBK, niektóre na sznurkach zamiast pasków. Zaprzęgi konne – to chabety chude, w jakichś lejcach parcianych. Patrzyli na nas miłosiernie, a my na nich i słuchaliśmy, jak mówią, że przyszli nas wyswobodzić. Ale od czego czy od kogo?
Przy tej kolumnie zjawili się też miejscowi Ukraińcy i taki stary Klimczuk, wskazując na mnie, spytał rosyjskiego oficera, czy może zabrać mi konie. Słysząc to zdębiałem. Ale ten oficer spytał się go, kto ja taki, on mu że Polak, więc oficer dalej: czy ja pomieszczyk (tj. ziemianin) i gdzie mieszkam. Klimczuk wskazał na moje budynki i dodał, żem kupił od osadnika. Oficer strasznie go zbeształ i powiedział, że u nich wszystkie nacje są równe i jeśli ja jestem gospodarzem, to nie wolno mi nic zabierać, a za grabież, to oni rozstrzeliwują. Trochę podniosło mnie to na duchu, ale wtedy właśnie zrozumiałem, jaki jest prawdziwy stosunek Ukraińców do Polaków.
Jak później wywnioskowałem, wojska te były zmobilizowane w ostatniej chwili przed przekroczeniem granicy, z załóg kołchozów. I takie oto wojska radzieckie zajęły Dubno i okoliczne tereny, aż do Bugu, bez żadnych walk. Napotkane wojska polskie zostały rozbrojone, a żołnierze internowani do obozów jenieckich i po tym właśnie rozpoznaliśmy, że to nie żadna bratnia pomoc, tylko normalne zajęcie terenów należących do Polski.
W tym czasie przyszło do nas młode małżeństwo, bardzo inteligentni ludzie, uciekinierzy z Polski. Dyskutowaliśmy, płacząc nad sytuacją i powstała nawet myśl, aby wspólnie uciekać za Bug. Oni przecież jednak byli sami, a my – z małymi dziećmi i ze starą mamą. Pozostaliśmy więc na miejscu, a oni powędrowali w swoje strony.
Na początku w obiegu były złotówki i ruble – o równej wartości. Po kilku dniach wybrałem się sam, na piechotę, do Dubna. Może chciałem coś kupić, ale bardziej z ciekawości, jak miasto wygląda po zajęciu przez sowietów. Funkcjonowały już główne urzędy i władze. Towary ze sklepów zniknęły, tylko wódka Baczewskiego ze Lwowa, była w sprzedaży i to według starych cen. W czasie mej lustracji miasta, nadeszła kolumna wojsk radzieckich i – gdy zaśpiewali pieśń o rozgromieniu Polskich Panów – stało się ze mną coś, czego nie umiem wytłumaczyć: po cichu załkałem i już mnie nic nie interesowało…
Wracając do domu, na ulicy Panieńskiej, podszedł do mnie jakiś uzbrojony wyrostek i kazał mi iść za sobą. Zaprowadził mnie na Komisariat Milicji, w którym przedtem mieściła się Polska Policja. Wpuścił mnie do poczekalni, nic więcej nie mówiąc. Czekało tam już kilka osób cywilnych, takich widać jak ja. Czekałem dość długo, aż mnie wezwano dalej, do pokoju. Za biurkiem siedział oficer NKWD (Narodowego Komitetu Spraw Wewnętrznych), na biurku leżał pistolet. Zaczął od: „oddaj broń” – odpowiedziałem, że nie mam broni. I tak, w kółko, kilka razy, z przerwami do namysłu – i znów do poczekalni. I znowu: „Oddaj broń, my znajem, gdie trzymiejesz – pod ugłom”, to ja znowu: „jak wiecie gdzie, to znajdziecie”. I dalej to samo – znów do poczekalni. Wreszcie zaczęło się ściemniać, zrobił się wieczór – nikt nie wiedział, gdzie ja jestem i co ma być dalej. Zaryzykowałem i wyszedłem z poczekalni. Przed budynkiem stał milicjant, ale przeszedłem obok niego śmiało i… w nogi, do domu. Jakoś nikt mnie później nie szukał.
Gospodarstwo normalnie prowadziłem nadal, podatki były w granicach możliwości, tylko nałożyli kontyngenty, tzw. podatki w: zbożu, ziemniakach i mięsie. W naszej wsi powstała nowa władza: Sielrad – (Sjelskaja Rada), z przewodniczącym na czele. Do Rady weszła biedota i komuniści, którzy teraz się ujawnili, bo przedtem należeli do Komunistycznej Partii Ukrainy. Pośród innych, należał do Rady także mój znajomy – Arion, który pośredniczył przedtem w kupnie mojego gospodarstwa. Kilkakrotnie spotykałem się z nim przy wódce i on zapewniał mnie, żeby się nie bać, bo „krzywdy nam nie zrobią”. Niezależnie od Rady Wsi, przydzielony nam został opiekun-pełnomocnik – z partyjnego komitetu, z Dubna.
(C.d.n.)
Dodaj komentarz