Nie wszyscy we wsi byli gospodarzami czy też należeli do gospodarskich rodzin. Na przykład u Władysława Musiołka był parobek, niejaki Benedykt Misiuna – Litwin. Benek był osobnikiem „dużym, fizycznym”, o cokolwiek „ciężkim pomyślunku”. – Jo to mom dobry organizm! Pija, pija, potem wyrzygom i moga pić od nowa! – rekomendował fundatorom swoje możliwości. Z pryncypałem łączyła go przedziwna komitywa. Co roku na wiosnę, gdy wszystko z ludzkim optymizmem włącznie, budziło się do życia, Benek znajdował sobie robotę i nowe miejsce pracy. Odchodził więc od Musiołka podśpiewując pod nosem: „A ja sobie miejsce mom i Musiołka w dupie mom!” Gdy jednak minął sezon roboczy i nadchodziła zima, Benek tracił swoje „miejsce”. W perspektywie kilku zimowych miesięcy stawał się niepotrzebny, więc go wyrzucano. Tuż przed zimą wracał więc do Musiołka i ze łzami prosił o ponowne przyjęcie „na służbę”. „Kogo Pan Bóg stworzył, tego głodem nie umorzy”, a i Musiołek też nie był, najwyraźniej, z tych najgorszych – gdyż co roku machał ręką, przełykał „tę samą pigułkę”, po czym znowu powtarzał się ten sam scenariusz.
Kiedyś, w przypływie „wspaniałomyślności”, dał Benkowi 10 zł, co było w ich dwustronnej relacji – rzadkością, a w gospodarczych realiach Troskot – sumą niebagatelną. Za ów zarobek Benek wpierw kupił sobie organki, potem za dwa złote poszedł do burdelu, gdzie całą resztę skradła mu dziewczyna świadcząca miłosne usługi. Zostały więc mu tylko te organki, na których grywał potem „różne piosenki”. Tak mu to jednak jakoś wychodziło, że wszystkie były na melodię: Kiedy ranne wstają zorze…”
Benka „podkupił” później brat posła Walentego Karlikowskiego – gospodarz „stumorgowiec” z Troskot – Ignac – by pracował na rzecz szkolnej edukacji mojego kolegi – Zdziśka Karlikowskiego. Trudno powiedzieć dlaczego, ale spośród chłopaków z całej kolonii, rodzice pozwalali Zdziśkowi bawić się tylko ze mną, co później zaowocowało również wspólnym uczęszczaniem do szkoły. Zdzisiek był uczniem bardzo zdolnym. Po podstawówce skończył Szkołę Handlową w Smorgoni, koło Wilna, przy czym biegle opanował język niemiecki. Owa niezwykła biegłość, a nawet (podobno) „literacka czystość języka”, miała stać się w przyszłości źródłem jego nieszczęścia. Podczas II-giej wojny został zastrzelony przez Niemców – w związku z podejrzeniem o szpiegostwo.
Pamiętam też Janka Rejdaka. Był z bardzo biednej rodziny wyrobniczej, z pięciorgiem dzieci – analfabeci, ludzie prości, bez aspiracji. Z siostrą Janka – Genią – po latach ożenił się mój starszy brat – Zygmunt – może dlatego, że była gospodarna i piekła wspaniały chleb. Janek jakoś przylgnął do mnie. Mimo mojej mizernej przecież kondycji społecznej, towarzyskiej i materialnej – byłem dla niego autorytetem. Odkąd pamiętam zawsze był traktowany niczym narzędzie, zaharowany, popychany, wykorzystywany. Na zimę rodzina oddawała go do obrządku inwentarza do bogatych gospodarzy – bez tego pewnie wszyscy oni nie przetrwaliby zimy.
O wiele lepiej, rzecz jasna, odżywiali się gospodarze. Nieco żartobliwie mówiło się o rynience barszczu i pryzmie kartofli, o czym opowiem trochę dalej. Gospodarzom chodziło bowiem o to, żeby mieć duży brzuch, co nobilitowało społecznie i legitymowało stan zamożności. Ktoś, kto starał się wyglądać na zasobnego gospodarza, celowo wypinał do przodu brzuch. – Co to za pon, co nie ma bzucha! – mawiała moja własna matka, Marianna z Michalskich. I zapewne dlatego mój starszy brat, Zygmunt, czuł się w różnych swoich staraniach w pełni usprawiedliwiony.
Gospodarz z Troskot – wdowiec, Szczepan Adamczyk – miał niemało córek (pamiętam: Jankę, Danusię i Genię) i tylko jednego syna – Bolusia (bardzo go faworyzował w rodzinie i psuł nadmiarem ojcowskiej tolerancji). Sąsiedzi często słyszeli z drogi jego zapobiegliwe pytania: Boluś, a bydzies to kogutka jod? W rezultacie Bolusia Adamczyka nazwano w kolonii „Kogutkiem”, a gdy się na to złościł, dodawano jeszcze: A bydzies rys grys? A bydzies kase rypoł? A rys to nie kasa? A kiska nie kiełbasa? Stary Adamczyk chełpił się jedynym synem, wszem i wobec opowiadając: Mój Boluś jest krwisty i plecysty! Bo takie było u nas wyobrażenie społecznego statusu, estetyki i męskiej urody. Także i dorodna panna musiała być: „paśno, jak baba piekarza!” – nie jakaś tam chudzina! (żeby sprawnie rodziła – choćby przy podbieraniu, we żniwa, a przy tym jeszcze żeby nadążyła za kosiarzem! Ojciec Bolusia pouczał zaś troskliwie syna: Miarkuj się, niech wszyscy inni wpadają w studnie, a ty nie wpadaj! Dlatego też Kogutek – rozpieszczany, zwłaszcza po śmierci matki (kiedy miał cztery lata) – rzeczywiście „rozpaskudził się” ponad wszelką miarę i z czasem stał się naprawdę łobuzowaty.
Zgonów nikt na Troskotach specjalnie nie uważał, nie dociekał ich przyczyny, ni okoliczności. – Umar, bo go zawiało! albo: Za małego wypadł z kołyski! – komentowano nieszczęśliwe, losowe zdarzenia. Nie znano przyczyn ani ich nie szukano. Pamiętam u jednego śmiertelne dolegliwości, które dziś skojarzyłbym z prostatą. Wtedy za całe wyjaśnienie starczyło: „Dostał kurczu, bo sikoł pode wiatr!” A że jakiś tam rak… nikt u nas wtedy o tym nie słyszał, więc żyliśmy bez zbędnych stresów. – „Idzie rak, nieborak, jak uszczypnie będzie znak!” – tyle nam się kojarzyło z rakiem…
Nie pamiętam żadnych szczegółów z pogrzebu mego ojca – Adama Zdziecha, w 1931 r. – miałem wtedy lat dziesięć czy jedenaście. Później widziałem jeszcze pogrzeb w biednej rodzinie gospodarskich wyrobników. Kalecina (czyli żona Kalety) przypominała swym dzieciom i kobietom z sąsiedztwa, które układały zmarłego do trumny: „Dejta tate copka w rynkie, bo kiej tata stanum na sund boski, to kaj bedom copka sukać?” Uważała najwyraźniej, że czapka będzie mu na owym sądzie potrzebna. Faktem utrwalonym w literaturze była inna, podobna scena: chłop Ślimak z „Placówki” Bolesława Prusa, gdy szedł do dworu w swym odświętnym ubraniu, też zabierał ze sobą czapkę – żeby ją potem zdjąć w rozmowie z Jaśnie Panem i nerwowo miętosić w dłoniach… (bez niej nie wiedziałby, co z tymi rękami zrobić?!). Ale kto u nas znał wtedy literaturę!…
Po wielu latach, już z Warszawy, szukałem – po ukraińskich archiwach i w kancelarii cmentarza w Kowlu – śladów zapisu zgonu czy też mogił: ojca i brata. Nie znalazłem niczego…
(C. d. n.)
Dodaj komentarz