Bardzo dotkliwie odczuwałem fakt, że oto idę do ludzi, do wielkiego miasta Łodzi – uczyć się na nauczyciela – a nie mam przyzwoitej marynarki, ani spodni. Brat, Zygmunt z żoną Genią, byli jednak na dorobku i mieli ważniejsze potrzeby. Nikt mi też nie poradził, że w podwarszawskim Rembertowie były dostępne już wtedy „ciuchy”, gdzie można się było tak odstawić, jak „oko nie słyszało i ucho nie widziało”. Wkraczałem na nową drogę życia, ale udałem się w nią bez przysłowiowego „węzełka i pary butów na kiju”. Nie chciałem pracować na roli brata i byłem gotów na wszystko. Czy brat miał mi to za złe? Miał już żonę i troje dzieci, myślę, chciał być gospodarzem – nie gorszym od Karlikowskich w kolonii Troskoty. Młodszy brat był mu zbędnym balastem. Wcześniej nieraz dawał mi do zrozumienia, że moja edukacja kosztowała… Bym mógł marzyć o bardziej prestiżowym życiu, nieraz musiał – jak twierdził – nająć parobka, kopacza, kosiarza, podbieracza czy pastucha. Książki, zeszyty, mundur z czapką, bilety miesięczne na kolej… Nie da się zaprzeczyć tych wydatków. Gdyby jednak nadal żył nasz ojciec – czy też wypominałby mi każdy grosz na moje szkoły? A może też byłby choć trochę dumny, że choć jeden z jego synów… Zygmunt Zdziech miał jednak własne, inne ambicje i motywacje.
W końcu roku 2008, gdy w programie TVP-1 ogłoszono ostatni termin składania Wniosków o przyznawanie rekompensat za „mienie zabużańskie pozostawione na Ukrainie”, zgłosiłem fakt, że nigdy nie otrzymałem niczego w dziedzictwie po ojcu. I cóż się wtedy okazało? Z dokumentów znalezionych w Archiwum Państwowym w Łodzi wynikało, że już raz je dostałem w roku 1946 r.! Gdy byłem jeszcze na robotach w Niemczech, Zygmunt podjął starania o gospodarstwo na tzw. „ziemiach odzyskanych”. Ziemie te odzyskaliśmy po osadnikach z Niemiec (o ironio losu!) – we wsi Głogowiec, gminie Nowosolna, nieopodal Łodzi (szczodrze rozdawał je tutaj na początku XIX w. – w okresie zaborów i na zasadzie „szczodry Wojtek z cudzej kieszeni” – ówczesny król saski Fryderyk II).
W treści Orzeczenia o przyznaniu gospodarstwa, była umieszczona adnotacja informująca o tym, że …drugim spadkobiercą, posiadającym prawo do części wykazanej masy spadkowej po ojcu, Adamie Zdziechu, jest Henryk Zdziech, ur. w 1920 r. Zygmunt ukrył te okoliczności przede mną, a nie miałem wówczas głowy do czujności, gdyż borykałem się z egzaminami i trudnościami początków mej edukacji, na Studium Nauczycielskim w Łodzi. Ani mi w głowie było dziedziczenie po ojcu i nie kojarzyłem go z nowym gospodarstwem rodziny brata. Faktem jest jednak, że nigdy nie zrzekłem się owego prawa na rzecz brata – Zygmunta. On zaś najwyraźniej uznał, że cała moja edukacja na Wołyniu – to były „pasywa”, które „zjadły aktywa” moich uprawnień spadkowych po ojcu… Jeśli nawet miał rację – to postanowił tak jednostronnie, nie licząc się i niczego nie uzgadniając ze mną, fałszując: fakty, świadectwa, świadków i okoliczności…
Bo – jak ujawniły dokumenty archiwalne z końca lat 40. ub. wieku – Zygmunt wykazał się inwencją godną autora sensacyjnego scenariusza. Bez mojej wiedzy i zgody, napisał w moim imieniu, podanie do Państwowego Urzędu Repatriacyjnego w Łodzi, w którym (z licznymi błędami ortograficznymi i innymi) prosił o wpisanie (niby – mnie!) w charakterze wspólnika, przyznanego niedawno gospodarstwa rolnego, po czym sfałszował pod tym podaniem mój podpis. Jak by tego było mało, w tym samym dniu, w tymże Państwowym Urzędzie Repatriacyjnym w Łodzi, przedstawił do konfrontacji bliżej nieokreślonego osobnika – jako swego brata (czyli mnie!), czego autentyczność poświadczyło dwóch, przyprowadzonych do Urzędu świadków. Krzywoprzysiężcami byli: bliski przedstawiciel rodziny mojej matki oraz drugi z moich szwagrów. Sposób załatwienia sprawy sprawiał nieodparte wrażenie, jakoby ówcześni, łódzcy urzędnicy, traktowali ową mistyfikację tolerancyjnie i przychylnie. Bo choćby: nigdy nie potwierdzono realizacji sugerowanego zalecenia instancji wojewódzkiej Urzędu (o drugim uprawnionym do spadkobrania), a do tego z urzędowych papierów uczyniono nieczytelne, pomazane śmiecie – przeczące idei dokumentów – i utrudniające identyfikację dokumentowanych w nich racji. Ślady usilnego zamazywania i zacierania treści były niewątpliwie w interesie mego zmyślnego brata, który miał do nich dostęp, gdyż – jak się dowiedziałem – w latach. 70 ub. wieku – piastował w Nowosolnej chlubny urząd przewodniczącego Rady Gminy.
Dokumentacja tej sprawy jest przechowywana w Archiwum Państwowym w Łodzi.
O, najbliższa memu sercu Rodzino! I jak tu nie wierzyć, że najlepiej „wychodzi się z Tobą na zdjęciu?!”
Bilans
Pisząc te słowa, mogę jednak z pełną satysfakcją stwierdzić, że spełniły się moje marzenia z dzieciństwa. Ukończyłem szkołę średnią i Studium Nauczycielskie, zostałem nauczycielem. Ożeniłem się z warszawianką – Teresą z Jóźwickich, też nauczycielką – i zamieszkaliśmy w Warszawie. Razem przeżyliśmy ponad 60 lat. (dokładnie – 66 lat! – przyp. red. G. Z.). Dochowaliśmy się dwojga dzieci: córki – Urszuli – również nauczycielki, rusycystki i syna – Grzegorza – inżyniera mechanika, dziennikarza (i coś tam jeszcze).
W warszawskich szkołach podstawowych przepracowałem niemal 40 lat. Obecnie jestem nauczycielem na emeryturze. (Henryk Zdziech zmarł w lipcu 2014 r., w Warszawie – przyp. red. G. Z.).
Taka oto jest znikoma część moich – tych zapamiętanych – wspomnień z moich wołyńskich lat. Od władz Rzeczypospolitej Polskiej otrzymałem patent nr 31693 i tytuł „Weterana Walk o Wolność i Niepodległość Ojczyzny” oraz nominację na stopień podporucznika Wojska Polskiego.
Henryk Zdziech, Warszawa dn. 16 października 2006 r.
Dodaj komentarz