Kowel – ludne miasto, o którym już wspominałem. Duże, murowane domy, liczne szkoły, urzędy, targowisko, mętna rzeka Turia – to bardzo specjalny, oddzielny rozdział w moim życiu. Z jednej strony – to przecież moje zmagania ze szkołą i z jej niełatwym środowiskiem uczniowskim, z drugiej zaś – całkiem inny od naszego świat, którego przedsmak odczuwaliśmy w Toskotach już wcześniej, przy okazji wyjazdów na targ, wizyt w karczmie czy zakupów u żydowskich przekupniów i sklepowych sprzedawców. Od strony Troskot wjeżdżało się do Kowla ulicą Włodzimierską. Były przy niej żydowskie sklepy, dwie karczmy (też żydowskie), w niedalekim sąsiedztwie był plac targowy.
Czekając na powrotny pociąg do Troskot, trafiłem kiedyś na dworcu w Kowlu, na salę bufetową. Chciałem tam zjeść moją kanapkę, którą mi matka przygotowała do szkoły, ale na sali był tylko jeden stół, nad którym wisiała tablica: Stół wyłącznie dla konsumentów. Zupełnie nie wiedziałem kim byli ci konsumenci, więc tylko dyskretnie obserwowałem podróżnych. – „Może to coś obraźliwego i lepiej się w tym miejscu nie kręcić?” – medytowałem markotnie, spoglądając na innych, a czas uciekał. W końcu domyśliłem się o co tu chodzi, ale było już za późno i musiałem zjeść mój chleb w pociągu.
Kiedy indziej znów zobaczyłem „u tych konsumentów” ogłoszenie: Dziś flaki. Bardzo mnie to zdziwiło, bo u nas, w Troskotach, ludzie śmieli się często z Walusia Skowrona, który ponoć chętnie jadał krowie flaki. Czyniło mu to zresztą w oczach sąsiadów dyshonor i wyraźną ujmę, bo mówili, że te flaki, to są tylko dla bardzo biednych. Śmieli się też z Walusia, że – gdy wracał zimą z tymi flakami z Kowla – to je wiązał do sań, żeby się za nim ciągnęły po śniegu i cokolwiek oczyściły z krowiego łajna, nim dotarł z targu do Troskot.
Kiedy syn gospodarski jechał do Kowla furmanką na targ, wiózł rolnicze płody z gospodarstwa ojca na sprzedaż, ale także schowany pod siedzeniem worek pszenicy lub z innym zbożem. Za swą pracę w gospodarstwie, młodzi nie dostawali bowiem żadnego „kieszonkowego”. Dlatego musieli sobie radzić inaczej. Czasem było to ziarno ze „zgrabków” (ze ścierniska grabionego po koszeniu), a czasem po prostu worki „źle zrachowane” przy młocce i schowane przed ojcem. Za taki „ekstra zarobek” – młodzi z kolonii kupowali w mieście najczęściej papierosy i wódkę. Był taki jeden, co stale jeździł ze zbożem do młyna, więc mu często gospodarze dawali do przemiału worek lub dwa, a on coś z tego zatrzymywał dla siebie.
Zabierał do młyna pszenicę i żyto, „na walce”, „razówkę”, „pytel” czy też „rzadki pytel”. Sam często przychodził do gospodyń i kusił je pieczeniem pączków, a gdy słyszał o mące w komorze, co została z ubiegłych zbiorów, argumentował stosownie: „Jakie tam punki z razowy munki!”. Nie wiedział przy tym, że był przez to prekursorem współczesnego nam mobilnego marketingu. Widać układ, który proponował, musiał być w miarę poprawny, skoro utrzymywał się z tego i był dla gospodarzy wygodny.
Zdarzało się też nietypowo. Gospodarz z Troskot – Antoni Kotowicz – nagminnie ukrywał część pieniędzy z targu przed żoną i odwiedzał za nie kowelskie kino „Oaza”. Miał zresztą i inne, mało gospodarskie upodobania. Długo spał z rana i nie chciał wstawać do obrządku. – Tolek, wstawaj! – niosło się codziennie po rannej rosie przez całe Troskoty – Tolek, do jasnej cholery, wstawaj!
Targ był okazją do spotkań, targów i interesów. – Zborgujcie kumie Franku, dam odstępnego pół morgi łąki pod lasem! Albo w innym miejscu: Te buty, to nie tamte buty! – zachwalał producent czy też może tylko pośrednik-sprzedawca – Szycie, jak sami widzicie! Za przyszwy nie ręczę, ale za cholewy – to się nachodzicie! Ręce, nogi połomiecie, a tech butów nie podrzecie! – O, dej Boze!, O dej Boze! – odpowiadał pełen nadziei potencjalny nabywca. Rolę pośredników spełniali często Żydzi, zapewniając chłopom stałą „kontraktację” ich płodów, ale też w zamian stałe dostawy towarów przemysłowych. W miarę okoliczności, transakcje bywały wymienne, ale przecież i za gotówkę. Należało do dobrego tonu, by się przy tym fachowo targować – kto się nie targował – był lekceważony!
Nie targowano koni słabych ani starych. Ale zużyte zęby konia można było poprawić pilnikiem, zaś jego temperament i „ognistość” – poprawić tuż przed transakcją dodatkiem samogonu. Nie zawsze z umiarem, bo z drugiej strony nawet narowisty wałach, umiejętnie zaprawiony gorzałką, stawał się posłuszny i bez sprzeciwu ciągnął każdy ciężar. Przy zakupie prosiąt, zwracało się baczną uwagę na to czy prosiak ma stojące uszy. Było to ponoć zapowiedzią, że będzie miał apetyt i będzie się zdrowo chować. Targ był więc spektaklem, a nawet swoistym misterium. Miał swoje tło i oprawę – trzeba było trzymać styl i fason. Przy targowaniu interesu należało być czujnym i trzeźwym, by nie dać się oszukać innym – zwłaszcza sprytnym Żydom. Rachunek był więc u nas jedyną, docenianą sferą edukacji: – Tyle ci trza nauki, zeby cie Żyd nie osukoł! – powiadali starsi. Po udanym targowaniu był czas na zakupy, sprawunki, a czasem i upominki – a zwłaszcza po odpuście, w dniu imienin patrona parafii. No i przecież – było się w mieście!
(C. d. n.)
Dodaj komentarz