Wyznania

Kiedyś, gdy byłam małą dziewczynką, chodziłam do kościoła z matką i z bratem, Zygmuntem, na msze, na wielkanocne groby i bożonarodzeniowe „żłobki”. Kościół był dla mnie światem bajecznym, tajemniczym, pełnym kolorów i blasków. Potem przyszły młodociane „mędrkowania” i bunty, znaki zapytania i rozterki. Wreszcie zakochałam się bez miary i pamięci. Niekonwencjonalnie. Za tym kryła się rodzinna dyskryminacja i towarzyska dezaprobata. Mimo załatwienia wszystkich uciążliwych formalności, poczułam się jakby w nawiasie. Nie czując się winna, odsunęłam się od kościelnych obrzędów, tłumacząc sobie, że nie one są najważniejsze – ale czystość serca, głębokie przeżywanie i intensywne chłonięcie świata, które samo w sobie jest radością i modlitwą. A Boga widziałam wszędzie – w ziarnie rzucanym w ziemię, w masywach gór, w bezmiarze morza, w miłości i w pracy, we śnie i w przebudzeniu.  Praca artystyczna  była zawsze dla mnie radością i nabożeństwem – szukaniem i zbliżaniem się do Wielkiej Tajemnicy.

            W ten mój uładzony świat, uderzył grom – druzgocący wszystko. Zginęła moja jedyna, ukochana córka. Zawaliły się najpiękniejsze nadzieje, błogie poczucie więzi, wspólnoty, szczęścia. Znalazłam się odarta, oniemiała, pusta. Nie mogłam pojąć, co się stało. Świat przestał istnieć.

            Pierwszym krokiem była zaniedbana od lat spowiedź i Komunia Święta. Potem Biblia przeczytana od Księgi Rodzaju po Dzieje Apostolskie. Potem Msza Święta – najpierw jako przywrócony obowiązek, ale z tygodnia na tydzień słuchana nowym uchem i nowym sercem. Słuchana intensywnie i chciwie, przynosiła coraz to nowe odkrycia – w każdym niemal słowie, w każdym zwrocie i geście. To, co od dawna było powtarzane „naskórkowo” i automatycznie, musiało być „rozgryzione” i przyswojone na nowo – do głębi. „Świętych obcowanie”, „Królestwo Boże”, ofiara i odkupienie, Krzyż – jako symbol naszego istnienia – wszystko to zaczęło urastać do nieznanych mi przedtem wymiarów.

            Msza Święta stała się bramą do innego świata, niosącego ład i pogodzenie z bólem. Cierpienie zaczęło nabierać blasku. Moment przeistoczenia był dla mnie wstrząsający. Bóg zstępuje między nas i jest obecny. Jak długo? Gdzie? Na ołtarzu, u drzwi kościelnych, do bramy, za którą przewala się uliczny hałas? Przecież ten fakt powtarza się stale, od dwóch tysięcy lat, na całej Ziemi. Przychodziło mi wtedy na myśl, że jedynym schronieniem dla Boga, może być tylko ludzkie wnętrze, że możemy Go tam przyjąć lub nie – zależnie od woli nas samych. Bóg nie ma nic wspólnego z postacią ludzką. Bóg jest niewidzialny. Zamykanie Go w jakimkolwiek kształcie jest dowodem naszego ograniczenia, naszej niemożności wyjścia poza ziemskie wyobrażenie i doświadczenie.

            Równie przejmujące jest dla mnie wystawienie Najświętszego Sakramentu. Pod postacią białego opłatka, postacią nie tylko ubogą – wręcz znikomą. On jest między nami… Ubóstwo naszego języka i ziemskiej wyobraźni, ogranicza nas do pojęć zbyt pospolitych i mylących.  „Ciało Boże” – to nie jest ręka i noga. „Syn” i „Ojciec” mają zbyt oczywiste, ziemskie odniesienia – dominujące nad znakiem. Może tu się kryje grzech sztuki sakralnej, sprowadzający Niebo do wymiarów Ziemi?

            A to zdanie z wyznania wiary: „…Stworzyciela Nieba i Ziemi i wszystkich rzeczy widzialnych i niewidzialnych…” A więc to, czego nie możemy nie tylko zobaczyć, ale i pojąć jest rzeczywistością! Za gestem przeżegnania, za kroplą wody święconej, za słowem modlitwy – kryje się niewidzialny świat zapisany w naszym sercu. Inaczej byłyby to fakty zbyt błahe, by je wspominać. Każde słowo liturgii, każda homilia, są prowadzeniem ku śmierci. „Jam jest Droga, Prawda i Żywot”. Śmierć – brama nowego życia. A nasze ziemskie przebywanie – to  tylko próby: podnoszenie się i upadki – w tym jednym, nieodwracalnym kierunku – ku wieczności.

            Msza Święta nauczyła mnie, jak znikome i mało ważne są ziemskie sprawy. Jak moje osobiste cierpienie wrasta w boski oddech męki, ofiary, miłości i odkupienia. Sama byłabym niczym – z Chrystusem czuję się częścią świata. Tego niewidzialnego świata. Z początku rozpraszała mnie nowa liturgia. Częste wstawania i klękanie, wspólny śpiew – nie pozwalają się skupić. Ale z czasem spróbowałam poddać się temu rytmowi wspólnoty. Poczucie więzi stało się pocieszające.

            Z natury mojej pracy i zamiłowań lubię samotność. Potrzebne mi jest skupienie, izolacja od tłumu. Koncentracja myśli. Przyznać muszę, że kryła się za tym pycha i lekceważenie dla innych. Jakoby tych nic nie rozumiejących. Msza Święta wskazała mi właściwe miejsce – równe z równymi. Nieważna jest brzydota i pokraczność, starość zapadająca się w sobie czy też pewna siebie, krzepka młodość. To są tylko pozory, zewnętrzność – za którą kryje się w każdym jedyna i niepowtarzalna tajemnica ludzkiej duszy.

            Chodzę teraz na Mszę Świętą pilnie, z przejęciem i ciekawością – Jakie mi dziś pokaże nowe horyzonty?… I wracam do domu, do pracy, do ogrodu z nowymi ideami, z nowym widzeniem. I chciałabym jeszcze dużo, dużo rzeźbić – żeby trafić, przybliżyć się do niewidzialnego…

                        Barbara Bieniulis Strynkiewicz – 1986

Komentarze

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *