W małej miejscowości, gdzie od dłuższego czasu spędzam letnie miesiące, szkoła jedenastoletnia przyjęła imię „Szarych Szeregów”. Dla młodzieży był to wielki dzień. Na uroczystości inauguracyjne i mnie zaproszono. Chyba dlatego, że byłam jedyną osobą w okolicy, pamiętająca tamte czasy z własnego doświadczenia. Spojrzałam po wypełnionej dziećmi sali, po oczach wyczekujących nadzwyczajnych opowieści i zrozumiałam, że sprawię im zawód. Bo już padały pytania od chłopców czy rzucałam granatami, czy butelkami z benzyną. A tu nic z tych rzeczy.
Szare Szeregi, to była taka sama młodzież, jak dziś, tylko o te 40-50 lat wcześniej. Tak samo, jak Wy dziś, chodziliśmy do szkoły i jak Wy tworzyliśmy drużynę harcerską. Tak, jak dziś, ważne były sprawy nauki – stopnie, klasówki. Dla nas ważne też były nasze sztubackie kawały, wycieczki i znane wszystkim szkolne psikusy. W harcerstwie były przede wszystkim letnie i zimowe obozy, na które przez cały rok zarabiałyśmy pieniądze. Były też różne sprawności, długo i starannie przygotowywane. Ponieważ mój zastęp przyjął za punkt honoru uzyskanie Odznaki Czerwonego Krzyża – bardzo serio i starannie kompletowałyśmy apteczkę drużyny, odbywałyśmy szkolenia w miejskim Pogotowiu Ratunkowym, przechodziłyśmy długotrwałe kursy z lekarzami i pielęgniarkami. I jakże bardzo się to potem przydało. Gdy przyszła wojna, wszystkie weszłyśmy do Sanitariatu Szarych Szeregów.
Życie młodzieży – jak to w młodości – było pogodne, wypełnione pracą, ciekawością świata, poszukiwaniem przygód. Jak bardzo wszyscy lubiliśmy szkołę okazało się dopiero wówczas, gdy nam ją Niemcy zabrali. Harcerstwo miało w swym programie wychowawczym głównie zadania sportowo-turystyczne, jak: wspomniane już obozy, wycieczki poznawcze, sprawności – obliczone na rozwijanie naszej tężyzny fizycznej i duchowej. Ale też były zadania, które można by określić, jako społeczne. O ile te pierwsze dotyczyły nas osobiście – rozwijały naszą orientację, wytrzymałość, umiejętności naturalne, to te drugie – były swoistą więzią ze światem. Jako drużyna przy warszawskim gimnazjum (2WDH im. Tadeusza Kościuszki, przy gimnazjum państwowym im. Klementyny z Tańskich Hoffmanowej) opiekowałyśmy się ubogimi dziećmi ze szkół i świetlic miejskich. Na obozach współpracowałyśmy ze środowiskami wiejskimi, bądź to jako doraźna pomoc, bądź tworząc ogniska wzajemnych kontaktów, w trakcie których nuta historyczna i patriotyczna współgrała z wesołymi skeczami w naszym wykonaniu.
Gdy w to szczęśliwe, ruchliwe życie strzelił grom wojny – naszą natychmiastową, harcerską reakcją było – stanąć na wezwanie. I tak też się stało. Już we wrześniu 1939 roku harcerki były w punktach ewakuacyjnych, w polowych szpitalach, były kurierkami czy opiekunkami dzieci. Wszędzie tam, gdzie ich potrzebowano. Ludzie wiedzieli, że można do harcerek się zwrócić, i że można na harcerki liczyć. Po jakimś czasie tę ochotniczą służbę harcerską nazwano „Szarymi Szeregami”. Byłam zbyt nisko w hierarchii stopni harcerskich, żebym wiedziała kto, kiedy i o czym decydował. Mogę mówić tylko o tym, czego sama dotknęłam. Były zadania i służby – może ważniejsze, może bardziej efektowne, z którymi nie miałam kontaktu. W miesiącach ostrych walk w Warszawie – i praca, i obowiązki były inne. Jak wszystko jest inne, gdy do człowieka strzelają, a domy walą się w gruzy. Wtedy każdy gest nabierał patosu i swoistego samozaparcia. Nazwa Szarych Szeregów powstała być może ze względu na szary kolor naszych mundurów, a może pospolitość, potoczność naszych zajęć. Traktowałyśmy zawsze naszą pracę, jak coś nieodzownego, potrzebnego natychmiast, coś – czego od nas żądała życiowa chwila. Właśnie jako służbę krajowi.
W dniu wybuchu wojny byłam na kursie instruktorek służby sanitarnej w Rabsztynie. Któregoś wieczoru dano nam znać, że na stacji kolejowej Niemcy zbombardowali pociąg. Były ofiary. Rannych trzeba było zabrać do naszego szpitala. Wyruszyłyśmy z noszami w ciemny las. Wtedy błysnęła mi myśl, że to już nie zabawa – nie żadne podchody ani ćwiczenia – to jest naprawdę! I tak już zostało do końca. Jakaś zatarta granica między przygodą a sprawą serio. Żadnej z nas nie przychodziło do głowy bohaterstwo czy jakakolwiek niezwykłość naszego postępowania, chociaż wiedziałyśmy, że to grozi więzieniem, obozem koncentracyjnym, a nawet śmiercią. I nieraz tak się kończyło. Robiłyśmy to, co było potrzebne ludziom, krajowi. To, do czego byłyśmy przygotowane – do służby Polsce. To brzmi może patetycznie, ale innych słów nie ma.
Wbrew temu, co sobie dzisiaj wyobrażają buńczuczni młodzieńcy – wojna, wieloletnia wojna, to nie tylko głośne, pojedyncze wyskoki – granaty, strzały, wykolejone pociągi. Trzeba sobie uprzytomnić dziś, że wojna to nie tylko tragiczne a spektakularne okresy walk i bombardowań – wrzesień 1939 i sierpień-wrzesień 1944 – ale także ponad pięć lat życia całego polskiego narodu. Przez ten czas ludzie się rodzili i umierali, pobierali się i rozchodzili. Przez te pięć lat trzeba było oszukiwać głód i zimno. Darły się buty i ubrania, których nie było czym zastąpić. Wymyślono drewniaki (w Warszawie nawet stały się modne!), pruto i gremplowano stare swetry. Jakże przydatne i cenne okazały się wówczas nasze harcerskie sprawności! To była właśnie robota dla harcerek: kuchnie, stołówki, półkolonie dla dzieci, które rok po roku nie opuszczały swego miasta, spółdzielcze wytwórnie najpotrzebniejszych przedmiotów itd. Poza tym: łączność, kolportaż wiadomości, kontakty z lekarzami, gromadzenie lekarstw i broni. Wszystko to odbywało się w konspiracji i wykonywały to harcerskie oddziały pomocnicze – a przecież były to kilkunastoletnie dziewczęta.
Przy tym wszystkim trzeba było się uczyć. Nie wolno było stracić żadnego roku. Funkcjonowały szkoły na wszystkich szczeblach. Zdawałyśmy matury na towarzyskich spotkaniach, słuchałyśmy uniwersyteckich wykładów w prywatnych mieszkaniach, przynosząc obok skryptów „podziemne druki” – jak to się wówczas mówiło: „gazetki”. Pamiętam współpracę z Radą Główną Opiekuńczą (RGO) – kuchnie, półkolonie dla dzieci, rozlewnie tranu, gdzie pracowały całe zastępy harcerek, gotując i sprzątając, pełniąc funkcje opiekunek, higienistek czy instruktorek zabaw, wpisane w ciche porozumienie konspiracji. Takie było życie. Nikt nie pomyślał, że można było zachować się inaczej, że można by odmówić, ukryć się. Takie postawy nie wchodziły w grę.
Dziś, po latach, gdy przyjdzie wspominać tamten czas, jawi się nie bohaterstwo, które ma wymiar pewnej nadzwyczajności, ale zwyczajne, czyste sumienie. Tak postępować nakazywało nasze osobiste poczucie przyzwoitości. I nikt nie myślał, że mu się za to cokolwiek należy. Takie było harcerskie wychowanie i taka była polska tradycja. A przecież nie miałyśmy nawet lat dwudziestu! W każdej z nas drzemały gdzieś na dnie skłonności do korzystania z uroków młodości, do zabaw, strojów, dziewczęcej kokieterii – czego nas ówczesne życie pozbawiło. Kiedy więc to wszystko wspominam myślę też, że zasługą harcerstwa jest zbudowanie w ówczesnej młodzieży postawy moralnej, która kazała odpowiadać tak, a nie inaczej, na każde wezwanie życia.
Dziś, po z górą pół wieku, gdy patrzę na te spośród nas, które przeżyły wojnę i z którymi mam styczność, mogę powiedzieć, ze tamte wartości pozostały. Mamy za sobą życie: rodziny, osiągnięcia zawodowe, grono kolegów i przyjaciół. Rodziłyśmy dzieci i grzebałyśmy naszych bliskich. Doznawałyśmy radości i cierpień. Weszli w nasze życie mężczyźni. Poznawałyśmy świat bliski i daleki. Zainteresowania zawodowe kierowały nas w różne, jakże nieraz odmienne środowiska. Doświadczałyśmy wiele, stawałyśmy i stajemy wobec zadań i wyborów nieraz trudnych i ryzykownych – zawsze jednak ta harcerska busola moralna, nawet podświadomie wskazywała i wskazuje nam drogę. Wcale to nie oznacza, by harcerki przedstawiały sobą typ staropanieńskich skromniś. Wiele było w nas humoru, nawet w najcięższych chwilach nie opuszczał nas dowcip i pogoda. Z takim nastawieniem nawet najgorsze łatwiej było znieść.
Kto wie, co jest większym bohaterstwem: czy tamte młodociane, nagłe i ryzykowne przedsięwzięcia, czy te długie, późniejsze lata monotonnych wysiłków, borykania się z kłopotami różnego autoramentu i wytrwania „w pionie”, w otoczeniu „mglistym i problematycznym”.
Młodość nie liczy. Młodość nie jest przywiązana do ziemi. Jest lotna i pełna entuzjazmu.
Z latami człowiek garnie do siebie z trudem uciułany dobytek. Chce go „mieć” i długo zeń korzystać.
Z tego rodzi się skąpstwo, nieczułość i tysiące drobnych nieprawości. Nie wiem dziś czy był bohaterem młody konspirator, z jego niepokojem godziny policyjnej, kiedy wracał do domu. Uff, tym razem się jeszcze udało… A wtedy matki pomagały nam bardzo… To nieprawda, że dzisiaj przyszedł zmierzch autorytetów. Młodzież ich nadal szuka i potrzebuje. To starzy zatracają często własną twarz.
Barbara Bieniulis-Strynkiewicz
Dodaj komentarz