Pięknych ogrodów jest w Polsce niemało, ale takich gdzie – obok drzew, krzewów i kwiatów wyrosły jeszcze oryginalne rzeźby – jest bodaj tylko kilka!
Ekspozycja rzeźby, o której pisałem w „Kwartalniku Orońskim” w 2007 r., powoli rozrasta się. Rzeźb przybywa „wstrzemięźliwie”- na zasadzie „kuli śniegowej” – różne bowiem były i są ich losy…
Długotrwałemu postępowaniu spadkowemu po rzeźbiarzach Strynkiewiczach (w latach: 1997-2004) towarzyszyła niekontrolowana „lustracja i penetracja” mogielnickiej pracowni oraz parku. Pisał o niej Andrzej Bieńkowski w katalogu do pośmiertnej wystawy rzeźbiarki, Barbary Bieniulis Strynkiewiczowej – zorganizowanej na przełomie 1999/2000 r. przez Okręg Warszawski Związku Polskich Artystów Plastyków – alarmowany przez miejscowych sojuszników: Wchodzę do ogrodu, jest niesamowicie cicho, listopadowe światło podkreśla gąszcz drzew i zarośli. Wydaje się, że przyroda bierze odwet za lata trzymania jej przez gospodarzy w ryzach. Jest wszechobecna, pożera rzeźby, które zostały jeszcze na postumentach i te przewalone w trawę. Znajduję w trawie ślady złodziei, tędy wynosili małe rzeźby, głównie Barbary. Idziemy z M. tym śladem, prowadzącym do drogi z tyłu ogrodu, przy powalonym ogrodzeniu w trawie. Jest! Widzę, leży porzucona ceramiczna rzeźba Barbary, wypalona w kolorze liści, łatwo jej nie zauważyć. Szukamy dalej. Znajdujemy jeszcze siedem, ukrytych w krzakach, pod liśćmi. Złodzieje przygotowali je do zabrania następnym razem. Dziwimy się, kim są? Do czego im potrzebne abstrakcyjne, ceramiczne formy?… Wobec takich wątpliwości, z reguły chodzi jednak o pieniądze! Na zasadzie: „przyjdzie czas, że coś się z tego wyciśnie!”
Na początku 2021 roku, do organizatorów „MOGAR” dotarła informacja o rzeźbach Strynkiewiczów, przechowywanych na terenie jednej z pobliskich, mogielnickich posesji. Istotnie – były! Ich aktualna posiadaczka, bez żenady zakomunikowała, iż: „Profesor tymi rzeźbami płacił jej (zmarłemu już) partnerowi za wymalowania remontowe ścian i sufitów w pracowni rzeźbiarskiej oraz w pomieszczeniach mieszkalnych parkowego domku”. Przedstawiła się przy tym, jako wdowa po nim – zatem osoba uprawniona do spadkobrania.
Wobec braku przekonujących wyjaśnień i niemożności osiągnięcia obustronnie satysfakcjonującego porozumienia, sprawą zainteresowano patrol miejscowej Policji. Jak się okazało, na terenie posesji było czternaście rzeźb (w różnym stanie – z gipsu i betonu narzutowego). – Niech Pani niczego nie oddaje, bo to już jest przedawnione! – brzmiała konkluzja interweniującego funkcjonariusza. Wersja o zapłacie za remontowe usługi też nie wzbudziła zastrzeżeń policjantów i została potraktowana w sposób w pełni wiarygodny. Oprócz rzeźb kompletnych, we wspomnianym zasobie stwierdzono obecność gipsowych rąk (ze stalowym zbrojeniem) odciętych bukwelem piły do metalu od ważnej, przedwojennej, gipsowej pracy Franciszka Strynkiewicza – z 1933 r.: „Akt dziewczyny”! Ale pytań, wątpliwości, wyjaśnień, tłumaczeń nie było żadnych. Na wyraźne żądanie – protokołowania interwencji oraz sporządzenia jej dokumentacji fotograficznej – dowodzący patrolem funkcjonariusz odmówił, wyjaśniając: Taka obowiązuje nas procedura, że zapisujemy wszystkie spostrzeżenia w naszych notatnikach i to wystarczy!
Nazajutrz, po dokładnej identyfikacji rzeźb, na podstawie fotograficznego archiwum „MOGAR” okazało się jednak, że aż 13 spośród odnalezionych prac, nie jest autorstwa Franciszka Strynkiewicza, lecz jego żony – Barbary Bieniulis Strynkiewiczowej! To już nie mogło znaleźć się w policyjnym notatniku, a przecież sugerowało, jakoby Profesor płacił wykonawcy remontowych wymalowań, rzeźbami swojej żony!
Sprawa miała swój „ciąg dalszy” w dwóch rozmowach w grójeckiej Policji i jednej – w Prokuraturze Rejonowej Radom – Wschód. Nikt z funkcjonariuszy prowadzących postępowanie wyjaśniające nie interesował się jednak rzeźbami Strynkiewiczów! Celem wezwań (w charakterze świadka) było wyłącznie oddalenie zarzutów i przywrócenie „dobrego wizerunku Policji”. Z ich pisemnych relacji wynika jednak zadziwiająca zgodność: ich autorzy na piśmie poświadczają nieprawdę, że dokumentacja fotograficzna w postępowaniu wyjaśniającym była wykonana przez funkcjonariusza mogielnickiej Policji telefonem komórkowym. Można więc uznać to za specyficzną formę przyznania racji, że w tym przypadku była jednak potrzebna!
Wobec „Aktu….” Strynkiewicza, „przerobionego na Wenus z Milo”, istniało realne zagrożenie podobnego potraktowania innych rzeźb, dlatego zostały one wykupione z rąk „Samoistnej Posiadaczki.” W Prokuraturze „Samoistna Posiadaczka” wylegitymowała się jednak całkiem innym nazwiskiem, aniżeli funkcjonariuszom Policji w Mogielnicy. Skoro nie okazała się prawną żoną – nie mogła przecież dziedziczyć uprawnień własnościowych do ruchomości spadkowych swym po partnerze! (tu: rzeźb). Nie miała w ogóle prawa zatrzymać rzeźb po jego śmierci – a przecież nie mogła też nie wiedzieć o tym, że tuż obok jest odtwarzana dawna ekspozycja Strynkiewiczów… Co zatem z kwestią „posiadania rzeźb w dobrej wierze”, warunkującą prawo do zasiedzenia ruchomości? Nie wzbudziło to jednak żadnego zainteresowania funkcjonariuszy Policji ani Prokuratury. Dlaczego? – dociekałem nadal.
Z ostatniej, adwokackiej konsultacji prawnej – „w sprawie domniemanej kradzieży rzeźb Strynkiewiczów z Mogielnicy”, wynikła nie pozostawiająca dalszych złudzeń konkluzja: Wystarczy wejść w posiadanie ruchomości i przez trzy lata zachować ów fakt w sekrecie, by ową ruchomość skutecznie zasiedzieć. Ruchomości typu „rzeźba” przysługuje ochrona prawna tylko wówczas, gdy figuruje ona na specjalnej liście, w przeciwnym przypadku jest tylko „glinianą skorupą” i nie można liczyć na jej ochronę ze strony polskiego prawa. Pańskie starania o te rzeźby i o zmianę myślenia na ich temat, pozostają w interesie poniżej 1% naszego społeczeństwa! – podsumował swą opinię indagowany Pan Mecenas.
Jak ustaliłem, postulowaną „specjalną listą”, jest: „Katalog skradzionych i zaginionych dóbr kultury”, publikowany w ramach współpracy z Ośrodkiem Ochrony Zbiorów Publicznych. W Ministerstwie Kultury i Dziedzictwa Narodowego poinformowano mnie, że wzmiankowany Katalog dotyczy jednak wyłącznie dzieł sztuki zrabowanych w okresie drugiej wojny światowej. Co jednak, jeśli nigdy nie było inwentaryzacji spadku po rzeźbiarzach Strynkiewiczach? Jeśli ruchomości spadkowe (tu rzeźby) zostały „rozdysponowane” jeszcze przed oficjalnym, sądowym Postanowieniem spadkowym (z 2004 r.)?
Rzeźby Strynkiewiczów były kradzione już w ostatnich latach życia obojga artystów. Przykładem jest sprawa karna przed Sądem Rejonowym w Grójcu w 1993 r. – na hucznie fetowane stulecie urodzin Profesora! Niestety, poszkodowani nie byli już wtedy w stanie sporządzać: spisów, „remanentu” swego zasobu, zastrzeżeń… (obydwoje artyści zmarli późną jesienią 1996 r.). Do dziś nie wiadomo do końca: gdzie i co jest depozytem, a co zawłaszczono w trybie „prawa silniejszego” i „samoistnego posiadania”.
Cóż zatem? Nie ma ochrony prawnej dla większości dzieł sztuki współczesnej! – „Hulaj dusza piekła nie ma!” Można za to liczyć na ochronę: ze strony klauzuli „niskiej szkodliwości społecznej” oraz zasady: „domniemania niewinności potencjalnego sprawcy”! Po cóż więc było robić ze sprawy aferę?! Przecież to tylko gliniane czy tam gipsowe skorupy…
Artysta malarz, Andrzej Bielawski, z górą 40 lat temu wyrażał swój niepokój, pisząc w prezentacji autorów wystawy, warszawskiej Galerii „Ściana Wschodnia”: „Wydaje mi się, że użycie elementów prawdziwych w gablocie, a wyjętych z jakiegoś kontekstu rzeczywistości – podważa estetyczne działanie całości – układu form, koloru, materii. I dzieje się tak, jakby tzw. estetyczna strona całości, nieco się dewaluowała, przez użycie prawdziwych: piór, szmat, sznurka, piasku – przez użycie ich samych w sobie. Podkreślone jest to jeszcze przez pewną tandetność tych materiałów, ich marginalność, a jednocześnie prawie bezczelną oczywistość i prawdziwość ich zaistnienia”.
Minęło ponad 40 lat i co się okazuje?
Że odbiorcy sztuki współczesnej – nawet ci ze stosunkowo wyeksponowanych społecznie środowisk – w ogóle nie odczytują artystycznej formy przekazu – są w stanie co najwyżej docenić użyty przez twórcę materiał! Skąd tak katastrofalna ignorancja? I to jeszcze w poczuciu niesplamionego sumienia?! Gdzie zdolność docenienia wartości: intelektualnej, artystycznej, kolekcjonerskiej (zatem rynkowej!), gdzie respektowanie praw autorskich?
Pochodzę z rodziny nauczycielskiej. W mej młodości nieraz byłem świadkiem rozmów rodziców, z których wynikało, że takie przedmioty szkolne – jak: wychowanie plastyczne czy muzyczne – dyrektorzy wykorzystywali do „poprawiania bilansu godzin swych nauczycieli” (gdy ci je dostawali – to mogli „coś sobie dorobić”). W jeszcze innych przypadkach – wychowawca robił z zajęć artystycznych „godzinę wychowawczą”. Nie sądzę, aby praktyki owe funkcjonowały bez świadomości ze strony przedstawicieli Kuratoriów Oświaty. Sami twórcy sztuki też „wąsko specjalizują się” – idą do przodu, nie bacząc na coraz szerszą „fosę” braku zrozumienia, oddzielającą ich od ogółu społeczeństwa. Wyrosła z tego „elitarność sztuki” (i to nie tylko współczesnej!). Z tego co pamiętam, także artyści-rzeźbiarze Strynkiewicze „nie bawili się” w społeczną edukację i popularyzację współczesnej sztuki! Owa edukacja musiała i nadal musi być nader dyskretna – nie nachalna – skoro przez ogromną większość społeczeństwa została uznana za „zbędny dodatek do biocenozy”!
Dzisiejszy sposób odbioru twórczości Strynkiewiczów jest więc „powracającą falą”! Wszelkie – zasygnalizowane tu niedostatki – to nasza wspólna wina! Wszechobecny dziś brak wrażliwości i wyobraźni – to plon naszego wspólnego, wieloletniego, milczącego przyzwolenia! W takim przypadku – jak zwykle – nikt konkretny nie ponosi odpowiedzialności, za to wszyscy i na co dzień, ponosimy różne życiowe konsekwencje! Skąd więc jeszcze – i mimo wszystko! – biorą się wśród nas artyści-plastycy? Muszą być – jak twierdził za życia prof. Franciszek Strynkiewicz – samoukami! W myśl przysłowia indiańskiego: „Konia można doprowadzić do wodopoju, ale pić musi sam!”
(G. Z.)
Dodaj komentarz