Mogielnicka Arkadia

czyli ogrójec, w którym – obok kwiatów, krzewów i drzew – wyrosły rzeźby.

Docent Barbarę-Bieniulis Strynkiewiczową i prof. Franciszka Strynkiewicza – jako krewny z trzeciego pokolenia następców – znałem od urodzenia. Bywałem także gościem i miłośnikiem ich bajkowego ogrodu-ekspozycji w – Mogielnicy – który pierwotnie kojarzył mi się z „Polaną Bajek”, oglądaną kiedyś na (radzieckim ówcześnie) Krymie. Później dopiero zrozumiałem niepowtarzalność, indywidualizm – unikatowość dzieła – kreowanego i doskonalonego przez niemałą część Ich wspólnego życia. Znaleźli tu życiową przestrzeń, wolność, zbudowali własny, mały – jakże inny świat – zyskali życiowy azyl i stworzyli własne miejsce twórczej pracy. Tu konsekwentnie realizowali nowatorską koncepcję powiązania współczesnej rzeźby plenerowej z krajobrazem Mazowsza.

– Tu jest nasz warsztat pracy, w otwartej przestrzeni, wśród lasów i pól, w pobliżu wijącej się zakolami rzeki. Z tym krajobrazem zżyłem się w latach młodości, a od chwili ponownego zetknięcia się z nim, zrozumiałem, jak wielki wpływ wywiera na mnie i na przestrzenne założenia rzeźby – tłumaczył mi kiedyś Profesor, siedząc w swym słomkowym kapeluszu, pośród zielonych światłocieni, w swej mogielnickiej altanie – niczym postać z obrazu Aleksandra Gierymskiego. – Dążę do tego – kontynuował – by powstająca tu rzeźba wyrastała z terenu, by – jeśli to tylko możliwe – także ziemię, odpowiednio ukształtowaną, włączyć do kompozycji. W tej kompozycji może mieć swój udział pień ściętego drzewa – jako postument, ciemna plama krzewu – jako korzystne tło czy też samo sąsiedztwo otaczającej zieleni. Plener umożliwia bowiem obserwację powstającej rzeźby z innej perspektywy: z różnych odległości, w naturalnie zmieniającym się, wraz z ruchem słońca, oświetleniu.

Jako wykładowca, a przy tym zamiłowany gawędziarz, bardzo lubił Profesor mieć słuchaczy. Snuł wtedy i rozważał swe teorie, wspomnienia i wdrażane później do praktyki koncepcje. W Barbarze znalazł żonę, bliskiego przyjaciela i pokrewną duszę. Mimo dzielącej ich różnicy wieku całego pokolenia, rozumieli się zawsze znakomicie – w koncepcjach i odbiorze sztuki, w twórczym komunikowaniu, w codziennej rozmowie i nawet w „dniach milczących”. Był Profesor pogodnym optymistą. W chwilach nieporozumień z żoną, unosił z godnością swą białą głowę, „puszczał oko” do świadka zdarzenia i śpiewał tubalnym głosem: Nadejdzie kiedyś dzień zapłaty, sędziami będziem wówczas my! Po czym oddalał się w jakiś odległy zakątek mogielnickiego ogrodu i pogrążał w oczekującej tam na niego, przerwanej pracy.

Docent Barbara była osobą uważną, skłonną do refleksji, bardzo pracowitą, dobrze zorganizowaną, powściągliwą w reakcjach i spokojną. Miała mądre, zamyślone, bardzo błyszczące i jakby zdziwione oczy. W miasteczku widywano ją często na targu warzywnym lub – przez żywopłot ogrodzenia – przy pracy, wśród zieleni, nierzadko z kosą w pracowitej dłoni. Taki był bowiem u nich podział zadań; on powtarzał: Basiu, nie interesuje mnie zabawa w ogródek, dla mnie istnieją tylko rzeźby! Siłą rzeczy – nie pozostawało jej nic innego, jak tylko chwytać za kosę.

Mogielnica wyszła mi naprzeciw ze swoją rzewną przyrodą i wciągnęła w tryby wiejskiej codzienności – zwierzała się przed laty, z okazji drugiej mogielnickiej ekspozycji plenerowej, w Mogielnicy (w 1971 r.) bardzo poetycko wspominając swe twórcze studia i kontemplacje. – Wyłoniło się przede mną nieznane mi dotąd życie ziemi. Ujrzałam cud ukryty w ziarnie. Przyjęłam słońce i deszcz, jak towarzyszy człowieka i naturalnych sprzymierzeńców jego trudu. Stanęłam w pokorze wobec łańcucha wiosen i jesieni, ciągłych narodzin i obumierania. Poczułam się częścią przyrody – na równi z każdym innym stworzeniem, wplecioną w tajemniczy krąg istnienia. Oczarowały mnie sękate pnie drzew, buły polnych kamieni, misterna budowa roślin. Rzeźbiłam tak, by stać się im bliższa. Rzeźba w plenerze stała się dla mnie intymną rozmową człowieka z przyrodą, rozmową prowadzącą do ujawnienia wzajemnej bliskości i harmonii.

Rzeźba-przedmiot nie ma żadnych wartości utylitarnych – wykładała swym studentom, już jako docent Zakładu Rzeźby, Instytutu Artystyczno-Pedagogicznego, Wydziału Sztuk Pięknych Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu, charakteryzując istotę rzeźbiarskiego tworzenia – Rzeźba jest pretekstem dla ludzkich doznań i one to dopiero są jej właściwym istnieniem. Bliższy wyrażeniu jakiejkolwiek idei jest prosty znak plastyczny, niż obfita i skomplikowana narracja. I to znak plastyczny, który działa sam przez się, jako moment wizualny, nie symbolizując czegokolwiek. Rozumiała jednak trudności, jakie napotykał prosty odbiorca współczesnej, niełatwej sztuki, oglądający ich prace, eksponowane w mogielnickim ogrójcu. W zależności od rozmówcy – czasem cierpliwie i przystępnie tłumaczyła sens zaklętych w symbole i formy znaczeń, a czasem upraszczała swój wywód do banalnego minimum: – I jak się pan czuł oglądając tę rzeźbę? – Świetnie, tyle tu przecież spokoju… – Znakomicie, bo właśnie o to mi chodziło! Fascynowało ją światło zdążające na spotkanie z bryłą. Cyzelowała jej formę, po mistrzowsku operując tworzywem. Z nieomylnym wyczuciem wiedziała jak ukształtować bryłę i jaką jej nadać fakturę, by światło opływało ją miękko i otulało bądź też – by roztrzaskało się światłocieniami w załomkach, szczelinach i chropowatościach powierzchni. Zamiłowanie do materiałów prostych – gliny, surowego kamienia i drewna – widać w pracach obojga artystów.

Mimo bliskich i stałych kontaktów dwu osobowości twórczych, obydwoje pozostali wierni subiektywnym skłonnościom i celom. – Czerpiemy swe natchnienie z odmiennych źródeł inspiracji – twierdził prof. Strynkiewicz – Dla żony są nimi wnikliwe obserwacje natury, dla mnie – niemały już bagaż przeżyć. Zawsze twierdziłem, że kamień swobodnie łamany, mieści w swych formach najwięcej milczącego dramatu. Bynajmniej nie jestem w tym odosobniony, bo i choćby upodobanie do gór w twórczości filmowej Krzysztofa Zanussiego, np. w “Spirali” czy “Constans”. Kamień taki obrabiam w sposób możliwie minimalny, tak, by nie pozostawić widocznych śladów dłuta. Ma on dosyć własnego piękna – trzeba je tylko dostrzec, umiejętnie podkreślić, właściwie usytuować w przestrzeni i dość czytelnie wyeksponować ku odbiorcy swój twórczy zamysł. Wyrazistym przykładem takich założeń jest kompozycja figuralna Profesora – Żywa Barykada: ludzie pędzeni, jako żywa osłona, za którą posuwały się hitlerowskie czołgi, ulicami ogarniętej powstaniem Warszawy. Inną, bardzo wymowną ilustracją walorów kamienia łamanego, jest „Sarkofag Chopina”. Czarny blok kamienia, nawiązujący rozmiarami i tarasowatymi uskokami, do pudła fortepianu. Na szczycie spoczywa – leżąc bokiem – ażurowa, prześwietlona głowa Chopina: zastygła, zasłuchana w muzykę kamienia, szumu drzew i fortepianu…

Czy wiesz – rzekł mi kiedyś Profesor – że Chopin, którego całe krótkie życie było w istocie powolnym, trzydziestoletnim umieraniem, nie ma właściwie nigdzie prawdziwego sarkofagu… Dlatego ja mu go postawiłem…

– Dla mnie – mówiła z kolei doc. Barbara – sztuka jest formą wyrazu, sposobem życia i reagowania na świat. Staram się odkrywać innym nowe życie i jego zagadki. Nie ma bowiem w naturze form zastanych. Nim dotrze do nas świadomość ich stanu – stan ów już się zmienia! Zmienia się też i żywy organizm, uczestnicząc w nieskończonym cyklu krążenia materii, w którym i my uczestniczymy przecież także. Żaden kształt w naturze nie jest zatem formą ostateczną. Pamiętam tę świadomość, której doznałam w pełni odczuwalnie po raz pierwszy, gdy odwiedziłam miejsce, w którym pochowałam przed rokiem mojego ulubionego psa. Trawa była tam dwukrotnie wyższa i bardziej zielona, niż gdziekolwiek indziej… Mój pies był w tej trawie…

Echa tych przemyśleń doc. Bieniulis można odnaleźć w pracy – Genesis – symbolicznym przedstawieniu sił wyrastania ku słońcu życiowego zarodka (tu – nasienia), które – swą przemożną wolą życia i wzrostu – rozsadza skałę. W każdym z nas, niczym w zasianym ziarnie, tkwi zdolność tworzenia. Trzeba tylko tę zdolność dostrzec i wyzwolić. Są ludzie, którzy potrafią stworzyć coś nowego, ale są też tacy, którzy tworzą warunki dla owocnej pracy jednostek szczególnych, wyjątkowych – obdarzonych „ową iskrą Bożą”. Otaczają ich ochroną, swoistą opieką, a przez to i wsparciem. Jest w tym sens podziału obowiązków w społeczeństwie i zarazem filozofia społecznego współżycia nas wszystkich. Ten sam, symptomatyczny dla wszelkiego życia ruch, mieszczą w swych wysublimowanych kształtach Postacie kinetyczne.

Nobliwą i spokojną doc. Barbarę raz tylko widziałem do głębi poruszoną i oburzoną. Gdy obejrzała przyjęty właśnie do realizacji projekt pomnika Warszawskiej Nike: – I to ma być Nike?! To jest krowa leżąca na pastwisku!! – zawołała w stanie najwyższego, gniewnego uniesienia. Być może w odpowiedzi na ową – zgodnym zdaniem obojga Strynkiewiczów „nie trafioną Nike” – stworzył Profesor swoją „Polonia Victrix”: eteryczną, zwiewną postać – ze zgrzebnych, stalowych, prętów zbrojeniowych – wyniesioną ponad upiornym, kamiennym rumowiskiem zburzonego miasta. Symbol nieujarzmionej Warszawy, powalonej w materialnym upadku, lecz trwającego wielkością swego ducha. Było w tej postaci męstwo i wola trwania, ulotność idei i drapieżność rozpaczy, była zastygłość chwili i ruch, milczenie i pełen rozdarcia krzyk… W czym wyrażało się wrażenie ulotności postaci – z nader pospolitych, odpadowych wręcz materiałów? We wzajemnej relacji dużej, otaczającej przestrzeni i cienkich konturów ukształtowanego drutu; bynajmniej nie szkodziła tu wszechobecna korozja. Widok ten, na tle otaczającej zieleni, kojarzył się z kreską Wyspiańskiego i obramowaniem konturów na obrazach impresjonistów. W pospolity materiał ręka mistrza tchnęła ową „iskrę Bożą” – i głębokie wrażenie gotowe!

Mało komu dane było jednak odebrać przesłanie tej, jakże innej – „niepublicznej” – Warszawskiej Nike. Sprawa spadkowa, w trybie dziedziczenia ustawowego po Strynkiewiczach, trwała sześć lat. W tym czasie ekspozycję w Mogielnicy plądrowali: złomiarze, szabrownicy, „kolekcjonerzy” i inni wandale. ”Nike” Strynkiewicza przestała istnieć już w pierwszych latach XXI-go stulecia – nie sądzę, aby kiedykolwiek udało się odtworzyć wrażenie i nastrój tej pracy… Podobnie przepadła „Stocznia Gdańska”, „Lotna”, ” Misericordia” i długi szereg innych…

Obecność artysty w nurcie współczesności, rozumiem jako miłość do życia – formułowała Barbara Bieniulis-Strynkiewiczowa swe życiowe credo. – Kochać trzeba i dobre, i złe, wzloty i utrudzenia. Kochać trzeba każde doznanie, samo istnienie! Ciemne, wojenne lata, pozostały we mnie jak bolesna zadra. Fakt, że o nich nie mówię, nie znaczy, że przeszłam obojętnie obok tych doświadczeń. Razi mnie jednak publiczny lament – jak obnażanie własnych ułomności. Cierpienie zbyt głośne nie budzi szacunku ani współczucia…

Zasadzie tej hołdowała w życiu. Przez jedenaści lat zmagała się z nieuleczalną chorobą, nie dając poznać prawdy znajomym, rodzinie i bliskim. Nie skarżyła się też po tragicznej śmierci ukochanej córki. Nie przerywała pracy rzeźbiarskiej, a może szukała w niej ukojenia… Zmarła w październiku 1996 r. Musiała być prawdziwą opoką i życiową ostoją dla męża, skoro ledwie w miesiąc po niej – odszedł również i On.

Profesor Franciszek Strynkiewicz przeżył 103 lata. Zapytany przeze mnie kiedyś o receptę na długowieczność, poradził: Dużo przebywaj na świeżym powietrzu, pracuj fizycznie – choćby właśnie niczym kamieniarz – dobrze się odżywiaj, dobrze się wypróżniaj, nie poddawaj się stresowi, nie patrz na zegarek... I jeszcze jedno: nie mów nigdy nikomu, że długo żyje! Dobrze przeżyte życie nigdy nie jest zbyt długie…

Słucham go do dziś. Od dziesięciu lat mieszkam na stałe w Ich posiadłości w Mogielnicy. Dzięki marzeniu obojga artystów – Ich koncepcji i spełnionej inicjatywie – zapomniana od stuleci Mogielnica, stała się znaczącym punktem na kulturalnej mapie Polski. Pozostał po nich ogrójec (bo ogrodów jest wiele!) – ekspozycja StrynkiewiczówMOGAR” – jedyna w swoim rodzaju!).

Profesor nie przewidział rozwoju wydarzeń. Jego testament opiewał wyłącznie na rzecz żony – która przecież zmarła jeden miesiąc przed Nim… Nie powołano Fundacji (wzorem zagospodarowania spuścizny artystycznej angielskiego rzeźbiarza – Henry’ego Moora). Od 2005 r. trwa mozolna rekonstrukcja i rewitalizacja mogielnickiej ekspozycji. W przyszłości „MOGAR” będzie placówką kultury, nawiązującą do tradycji (od 1958 r.), dziejów mikroregionu, artystów (różnie powiązanych z Mogielnicą) i także ludzi innych profesji, którzy swym życiem, zasłużyli sobie na naszą, dobrą pamięć.

G. Z.

Komentarze

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *