Dorota
Pamiętam, jak duże wrażenie zrobiły na mnie jej pierwszy raz oglądane rysunki. Robione na maleńkich karteczkach lub kawałkach kartoników, wisiały przypięte szpilkami, na ścianie, w jej pokoju, obok dziwnych przedmiotów, których magiczne znaczenie znała tylko ona. Na tych małych rysunkach, pełnych skupienia i poezji, świat ludzi i przedmiotów z jej otoczenia nabierał zupełnie niezwykłego, magicznego wymiaru. Tak było, kiedy po raz pierwszy je zobaczyłem.
Potem, za każdym razem, kiedy do niej przychodziłem, patrzyłem na tę ścianę z nadzieją, że zobaczę jakieś nowe prace. Była zbyt skromna i niepewna siebie, żeby je tak „normalnie” pokazać. Odbywało się to tak, jakby ktoś przypadkiem powiesił jej nową pracę na ścianie. Potem pojawił się kolor. Byłem zachwycony jego prostotą i jasnością.
Wiele jej pomysłów pomagało mi w rozwiązaniu własnych malarskich problemów. Był to czas naszego najbardziej bujnego życia malarsko-artystycznego, pełnego szalonych pomysłów. Dorota, bardzo blisko związana z warszawskim środowiskiem malarskim naszego pokolenia, zachowywała na temat twórczości mojej i kolegów, własne, autonomiczne sądy.
Z biegiem lat w miejsce tamtych małych rysunków zaczęły pojawiać się większe, jakby chciała w nich zawrzeć coraz więcej problemów, coraz kompletniej opisać swój świat. Ciągle właściwie kryła się ze swoją twórczością; mogło się wydawać, że jest ona jej prywatną „spowiedzią”, prywatnym wyznaniem własnego niepokoju, nie przeznaczonym poza nią dla nikogo innego.
Potem przyszedł rok 1980… Jej piękna, aktywna postawa, pomoc ludziom i sprawie… Zobaczyłem ją w nowym świetle.
Niedawno złapałem się na tym, że będąc w jej domu, odruchowo wypatruję na ścianie przypiętej szpilką jakiejś nowej pracy. Trudno pogodzić się z tym, że ta ściana już się nie zmieni, że Dorota nie umieści na niej – niby przypadkiem – swojego nowego wyznania o świecie.
Andrzej Bieńkowski – 1984 r.
Dodaj komentarz