Przy załadunku wozu w Dubnie, powyrzucałem wiele moich rzeczy i zapasów, żeby zabrać cudze. Teraz każdy zabrał swoje – zwłaszcza Modzelewski – a ja musiałem sam karmić konie. Nie było już wiele czym, a przecież w takiej sytuacji konia stracić nie chciałem. Postanowiłem, by jeszcze raz pojechać wozem do Dubna i przywieźć większy zapas zboża – nie wiadomo przecież, jak długo tu jeszcze będziemy. Odgłosy walk wciąż do nas dochodziły, ale – zakwaterowane w tej wsi tabory i samochody – co noc dowoziły posiłki do Dubna. Na wyjazd zgodził się stary Spalik i Mikołajowa. Choć nie bardzo chciałem ją zabrać, ale się uparła – i pojechaliśmy. Kasztana już nie wziąłem, tylko konia Mikołajowej. Plan był taki: dojechać do Dubna, załadować zboże, wieczorem włączyć się do kolumny ewakuacyjnej i wrócić, a – tuż przed Smolarnią – zwiać z transportu.
Wyjechaliśmy rano, dojechaliśmy szosą do Ptyczy, a tam: „stop” – szlaban i Niemcy nie przepuszczają dalej, bo: „Rus – bum, bum!” Trzeba było do Dubna dojechać bocznymi drogami. Pojechaliśmy w lewo od Ptyczy, drogi boczne były nie ujeżdżone – gruda, przez lasy, śnieg. Tych dróg nie znaliśmy dokładnie, ale ogólnie orientowałem się, gdyż w te właśnie strony jeździłem dawniej do lasów, kiedy woziliśmy dla Sowietów kloce drewna. Niewiele wsi spotkaliśmy po drodze i tak – kołując i klucząc – trafiłem wreszcie na znajomą drogę. Jechałem już odważnie, gdy wtem ktoś ostrzelał nas z krzaków. Pokładliśmy się na otulinę wozu, a konie – ile się tylko dało – pognaliśmy naprzód. Ze strachem, w pędzie wpadliśmy na drogę bitą, wiodącą z Ptyczy do Dubna. Przy wjeździe do miasta, naprzeciw siedziby gminy, padł przed nami pocisk artyleryjski. Ruchu na drogach za dnia prawie nie było, więc – gdy Sowieci zaobserwowali nasz wóz – ostrzelali. Pędząc konie, szybko dojechałem do pounickiego klasztoru. Tam niemiecki posterunkowy, zatrzymał konie i skierował nas na dziedziniec: „Nie wolno jechać dalej!” Nie pomogły tłumaczenia ani próba przekupstwa – tak mordowaliśmy się niemal do wieczora. Wreszcie jakoś ta ich służba się rozeszła – może na posiłek, a może ruch został wznowiony – szybko wyjechałem i dojechałem na swoje podwórze, przy ul. Starej.
Niemcy dalej byli ci sami i znów się bardzo dziwili, skąd się wziąłem. Jakoś im wytłumaczyłem, że: „nicht essen”, załadowaliśmy moje zboże, resztę mąki i co się jeszcze dało. Podjechaliśmy do Spalika, on też coś zabrał, potem i Mikołajowa. Ludzi tu już nie było. Odpoczęliśmy w tym pustkowiu, nakarmiliśmy konie i – gdy zrobiło się ciemno – włączyliśmy się do kolumny ewakuacyjnej. Jadąc już drugi raz, wiedzieliśmy o całej kombinacji Niemców. Jeszcze w Ptyczy zostaliśmy w tyle – niby wóz zreperować – i w Werbie, większej miejscowości, uciekliśmy z kolumny. Część zboża w tutejszym młynie wymieniliśmy na mąkę – właściciel młyna był znajomym Spalika.
Po powrocie na Smolarnię, mieliśmy już mąkę na chleb i ciasto oraz zboże do karmienia koni i krowy. Przy takim skupieniu mężczyzn w jednym mieszkaniu, musieliśmy znów „się chronić”, gdyż stale kręcili się tu ci w czarnych mundurach i Niemcy, żeby nas znów nie zabrali na jakieś roboty. W podwórku była, nie wykończona jeszcze, betonowa piwnica. Tam przechowywała się część naszych mężczyzn. Kiedyś, w końcowej fazie nocy, w naszym mieszkaniu nocowało chyba ze 20 niemieckich żołnierzy. Byli bardzo zmęczeni – zwalili się w przejściach i tak odpoczywali. Na szosie, w dalszym ciągu to samo – przyprowadzane furmanki były „rozbrajane”. Ponieważ brak już było ludzi z Dubna, Niemcy ewakuowali teraz ukraińskie wsie. Ukraińcy bronili się jak mogli: bydło odwiązywali od wozów, a sami uciekali w pole. Pewnej nocy coś za stodołą zaczęło chodzić i szeleścić. Podeszliśmy tam, gdyż zawsze pełniliśmy dyżury – była to krowa. Co było z nią zrobić? Decyzja była szybka: kosą po gardle, skórę do dołu, a mięso do piwnicy. Przy pomocy miejscowych Czechów, zaczęliśmy też pędzić bimber.
Odgłosy walk coraz bardziej się zbliżały. Oddziały transportowe ze wsi zniknęły, linię telefoniczną – która przebiegała z punktów obserwacyjnych do stanowisk artylerii – pewnego wieczora Niemcy zwinęli. Tory kolejowe i mostki od strony Dubna, zaczęli niszczyć trotylem i lokomotywą ze specjalnym urządzeniem, którym niszczyła ona za sobą podkłady kolejowe. Wszystko to świadczyło, że Niemcy nie utrzymają się tu już długo. Zdwoiliśmy czujność i mężczyźni już w domu nie nocowali.
W końcu marca, rano, zrobiła się nagle cisza, a z naszego punktu obserwacyjnego, zobaczyliśmy zbliżające się, od szosy, jakieś wojsko. Z początku nie sposób było niczego rozpoznać, bo to waliło na przełaj, przez pola, piechotą, na koniach, nawet w sankach ciągniętych przez psy – zrozumieliśmy, że to oswobodziciele radzieccy! Akurat nasze kobiety miały, przygotowaną na śniadanie miednicę, pełną pierogów, z mięsem, tej bezdomnej krowy. Pierwsi, którzy weszli na podwórze, spytali: „Gdzie germanie i kto my za jedni?”. Przywitaliśmy ich i poprosiliśmy na śniadanie – był to lejtnant i kilku towarzyszących mu żołnierzy. Postawiliśmy te pierogi i bimber…
(C.d.n.)
Dodaj komentarz