Ilekroć staję obok dorodnego, wiecznie zielonego, cisowego krzewu – z rozmiarów nieomalże drzewa! – wraca mi pamięć szwagra. Był sierotą, wychowankiem Domu Dziecka i dlatego – aż do swego końca – zawsze preferował kolegów, nawet przed własną rodziną. Bez zahamowań próbował wszystkiego w życiu, cokolwiek trafiło w zasięg jego zmysłów. Miał trochę edukacyjnych braków, które kompensował sprytem i przebiegłością. Gmatwał się w błędach nieświadomości – do czego nigdy się nie przyznawał – ponosił ich konsekwencje i ściągał je na rodzinę. Miał tupet, skłonności przywódcze i autorytet wśród kolegów – zawsze więc „spadał na cztery łapy”. Wszelkie wyrzuty, o potrzebie kompensowania jego niedoskonałości, odpierał jednym argumentem: – Bo ja umiem tylko malować! Za nic miał powszechnie pojmowany honor! – Dla mnie honorem jest dobrze namalowany obraz! – kwitował rozmowy na ten temat, po czym kończył: – „Bo ja to, kroczę przez życie, a wy tylko pełzacie!”
W czasach socjalizmu i studiów w warszawskiej Akademii Sztuk Pięknych, dorabiał do stypendium na Rynku Starego Miasta. Siadywał z kolegami, przy piwku, w słomkowym kapeluszu i „robił za prawdziwego artystę”. Najlepszą jego klientelę stanowili zagraniczni turyści – ci z Zachodu. Dobrze „schodziły” akwarelki (z licznie kopiowanych „podrysów”) – widoków Starego Miasta i „erotyki” (niewielkie, pomysłowe, fantazyjne, barwne – niczym obrazki Nikifora). Wszystko „szło po dolarze”, a każdy z nich kosztował wtedy 150 zł. Za 20 „zielonych” można było utrzymać rodzinę!
Jeden z tych obrazków długo nie mógł znaleźć chętnego, aż – nieoczekiwanie – wzbogacił go „zielono-żółtym motywem plastycznym” jakiś gołąb, przelatujący widać nad Rynkiem! Musiał mieć „dobre oko” i przyniósł szczęście, bo dopiero wtedy erotyk ów kupili! Innym razem Wacek siedział na Rynku także z moim „Chrystusem frasobliwym”, namalowanym temperą na desce. Nie sprzedał nic swojego, za to mój Chrystus – „poszedł”! – I jak to możliwe? – dociekałem zdziwiony. – Bo on był taki, bardzo „malarski!” – przyznał Wacek. „Trafiło się ślepej kurze ziarno” – pomyślałem sobie, bo ze mnie był przecież żaden artysta!
W „dobie solidarnościowej” na Rynku dobrze też „schodziły” mosiężne, odlewane gdzieś po znajomości, krzyże: na łańcuchu, o urozmaiconych formach – nawiązujących do realiów trwających wówczas w kraju strajków: kół lubelskich pociągów (przyspawanych do szyn), z sylwetką ciągnika „Ursus” czy też z „akcentami stoczniowymi” (z Wybrzeża). Biznesowi zawsze towarzyszyły „imprezy”: „statyści”, zdarzali się fundatorzy „Królewskiego” piwa. W tych realiach Wacuś zapominał o domowych, rodzinnych powinnościach, o terminach i składanych obietnicach… Kiedyś, przy takiej libacji, na Rynek „wparowała” Ula – Wacka małżonka. Musiał jej wtedy tęgo podpaść, gdyż – w irytacji – „zlała go” parasolką! Wacek tak się wystraszył, że „popuścił w spodnie”! Cóż było robić na Rynku Starego Miasta? Wzięli taksówkę – a że towarzyszył im niemały fetor – zwalili całą winę na ich kilkuletnią córkę. Przestraszona, Bogu ducha winna mała, zaczęła płakać – co dodało usprawiedliwienia i wiarygodności sytuacji!
Miał Wacek kolorowe życie i było z nim „sto uciech”! Pamiętam choćby, jak – „na Urwisku”, w Mogielnicy – po obiedzie, ścigał się z córkami: kto pierwszy dopadnie hamaka!? Wygrywał rzecz jasna! Leżał w nim potem, nie przyjmując krytyki jego „ojcowskich, pedagogicznych metod”: „Ja nie leżę, tylko pracuję koncepcyjnie!” Na plenerze, u Wojciecha Siemiona w Petrykozach (w 1981 r.) tak tęgo popili z kumplami, że się Siemion „spienił” i zabił gwoździami drzwi do piwnicy z winem! Innym znów razem odbierałem Wacia ze szpitala – w Żurawicy, pod Rzeszowem, bo – bez „opieki” – nie chcieli go w ogóle wypuścić! Gdy jednak tylko wyszliśmy za bramę – od razu „mi się urwał” i znów ruszył „w Polskę!” Chłopakowi z pracowni, który nie chciał z nimi „tankować” – zalecili, by… zmienił pracownię. I zmienił!
Od początku musiał mieć jednak świadomość swych niedostatków, skoro przyjął malarski „pseudonim”: ABORGEN (aborygen)… Niedawno gościliśmy w „MOGAR” malarza i prof. warszawskiej ASP – Apoloniusza Węgłowskiego – spojrzał na wiszący portret i ucieszył się: – O, to przecież Wacek Gibaszek! Najwyraźniej – i mimo wszystko! – pozostawił Wacio w swym środowisku ciepłe, pełne sympatii i aprobaty, wspomnienie!
(G.Z.)
Dodaj komentarz