Po raz drugi zostałem aresztowany wraz z innymi ze Stefankowa i okolic (np. z Henrykiem Wojcieszkiem i Jerzym Mosakowskim – synem nauczyciela), podczas ostatniej obławy w Stefankowie, w dniu 8 grudnia 1944 r. Niemcy szukali wówczas bez pardonu siły roboczej, do przymusowej pracy, na zapleczu frontów kończącej się wojny. Zostaliśmy wszyscy wywiezieni do Częstochowy, skąd rozesłano nas do różnych miast niemieckich – mnie do Breslau (czyli do Wrocławia), a Henryka Wojcieszka (o czym dowiedziałem się już po wojnie) – do Berlina. We Wrocławiu przebywałem do wyzwolenia miasta. Fakt ten po latach również uznałem za pomyślne zrządzenie losu. Wielu moich rówieśników, których nie wywieziono wówczas na roboty do Niemiec – nie przeżyło zawieruchy wojny i powojennych rozliczeń.
W Breslau było nas ok. 300 robotników. Pracowaliśmy przy odbudowie lotniska, które wciąż było niszczone przez alianckie naloty. – Arbeit, Arbeit ganze Wohe, a pieniędzy ani trochę! (praca, praca cały trydzień, a pieniędzy…) – powtarzaliśmy czasem z przekornym humorem, w przypływie lepszego nastroju. Bo żyliśmy z strasznych warunkach. Była ciasnota, zimno, głód, brak wody, odzieży i wszechobecne wszy. Zdejmowane na noc ubranie, niemal ruszało się od robactwa. W dzień trwała wyniszczająca praca, przerywana przez bombowe alarmy. Kiedyś po takim ataku bombowców szedłem przez pogorzelisko i znalazłem w popiele wspaniały bochenek chleba! Podczas nalotów uciekaliśmy w różne zakamarki, ale potem wracaliśmy do naszych baraków, bo bez niczyjej pomocy z Breslau nie było dokąd uciec. Podczas kolejnego z tych nalotów straciłem moją podartą marynarkę – w niej zostały wszystkie moje ówczesne dokumenty. Tak oto straciłem wszystkie swoje dowody tożsamości i nigdy już potem (po wojnie) nie zdołałem przekonać polskich „czynników odszkodowawczych” o tym, że pracowałem w Niemczech na przymusowych robotach…
Zdarzały się jednak i chwile bardziej szczęśliwe. Po jednym z nalotów znalazłem kuchenny kredens, w którym jakimś cudem, wśród pogorzeliska, w szklanych słojach ocalały nietknięte zapasy przezornej, niemieckiej gospodyni. Przetwory warzywne, wędzona słonina, topiony smalec, tuszonka, różne słoje Wecka… Ech, czego tam nie było… Jednak ta niemiecka gospodarność, to była „bajka” całkiem inna od naszej! Pamiętam, że najadłem się wówczas prawdziwie i nareszcie do syta! Ale pamiętam też – co mnie niepomiernie dziwiło – również zwyczajnych, ludzkich Niemców! Majster nadzorujący naszą robotę, oddawał mi czasem swoją kanapkę, ze słowami: – Jedz! Ja nie muszę, bo na mnie czeka w domu kolacja… Z kolei piekarz, który w swym sklepiku, przy piekarni sprzedawał pieczywo, dawał mi kilkakrotnie swe produkty mówiąc: – Bierz! A na przyszłość przychodź wtedy, kiedy w sklepie nie ma nikogo… Wiele razy zastanawiało mnie wtedy i zadziwiało, jak wiele szczęścia miałem w nieszczęściu! Czy to było nieszczęście, czy może mniejsze zło? Bo niemal wszyscy moi koledzy zginęli w lesie, w partyzantce, w niemieckich, a potem polskich więzieniach… Więc jeszcze jedno doświadczyłem wówczas na własnej skórze, że nie wszyscy Niemcy byli złymi ludźmi…
Dodaj komentarz