Społeczność osadników była podzielona na „lepszych” i „gorszych”. Wiązało się to ze stanem posiadania, ale też z miejscem pochodzenia i z dotychczasowym statusem społecznym. Z czasem to nawet utożsamiano. Jeśli więc Prasołki wywodzili się z Ostałowa, to potem Ostałów funkcjonował w lokalnym przeświadczeniu, jako przykład wsi na krańcach świata, „zabitej deskami” i wytykanej z powodu zacofania. Przybysze z Polesia byli traktowani, jako o wiele gorsi od tych z Wołynia. – To przecie Poleszuki! – argumentowano z wyrozumiałością, uzasadniającą sugerowane politowanie. Ożenek z Poleszuczką był postrzegany, jako mezalians – obniżający status w społecznym rankingu.
Stosunki między Ukraińcami a Polakami, były na ogół poprawne – dopóki ci pierwsi nie dowiedzieli się o tym, że się mają nas nienawidzić. Niektórzy gospodarze mieli z miejscowymi dobrą komitywę: dawali robotę, jedzenie, zarobek, częstowali machorką, a nawet i wódką. Powszechnie uważano, że jeśli parobek szybko je, to i szybko pracuje. Dlatego gospodyni częstowała parobka jadłem, a gospodarz wtedy pilnie obserwował „testowanego”. Opowiadano też sobie anegdotę o sprytnym parobku i gospodyni. Już po robocie, postawiła ona na stole dymiącą misę kartofli do żuru – wspólną dla parobka i gospodarza. Parobek jednak zauważył, że kartofle od strony gospodarza są obficie pokraszone słoniną, zaś po jego stronie – niemal bez omasty. Począł więc pilnie i z wielkim zainteresowaniem przyglądać się misie – Powiedzcie mi gospodyni, co tez ta misa kostowała? – spytał, obracając ją na stole, skwarkami ku sobie i niby to przyglądając się malowanym ozdobom. – Ile kostowała, to kostowała, ale niechaj stoi, jak stojała! – rozeźliła się gospodyni i przekręciła misę na poprzednie miejsce.
Na ogół jadano jednak u osadników tzw. „rzodkie”, czyli rodzaj dzisiejszej zupy – sporadycznie i od święta – z jakąś mięsną „wkładką”. Nikt u nas nie słyszał wówczas o diecie, że niby np.: „Od kapusty jest chłop tłusty, a ze żuru – chłop jak z muru! Jadło się rzodkie, bo tak było najprędzej i najwygodniej. Mówiło się więc o takiej strawie, że to jest „pitucha” (zapewne od polskiego: „picia” i rosyjskiego: „pitania” – przyp. red.). Gospodynie warzyły ją w głównej mierze na mąkowym zakwasie, ogórkach, kapuście, fasoli lub grochu. Zabielały „pituchę” mąką bądź mlekiem (rzadziej śmietaną) i krasiły, topioną w ryniecce słoniną. Ryniecka z kolei była żeliwnym lub miedzianym rondelkiem, a służyła także do przenoszenia żaru z paleniska, najbliższych sąsiadów. Stąd potem, o czyjejś zbyt krótkiej wizycie, mówiono: „wpad jeno na chwilę, jak z ryniecką po ogień”.
Na ogół nie bywało przyjaźni między Polakami i Ukraińcami. Mieli do nas żal, że przyszliśmy na ich ziemie. Mówili na nas: „Pany” albo „Mazury do dziury!”. I był to taki mizerny odwet na nas z ich strony, bo na ogół byli przecież przeraźliwie prości, a do tego zależni od polskich gospodarzy – swych pracodawców. – Ty, Heniek, ty nie bądź taki źle!” – słyszałem nieraz reprymendę od mych ukraińskich rówieśników, gdy nie mogli czegoś robić po swojemu, gdyż ja narzucałem im swoją wolę: jako „syn gospodarza”. My – osadnicy z Polski – zawsze byliśmy dla tutejszych „ci obcy”, którzy przyszli z zewnątrz i z czyjejś tam nominacji, mieli być tutaj lepsi – prawem okupanta zajmowali dominujące, lepsze i bardziej lukratywne pozycje. Oni tej naszej dominacji nie mogli „przeskoczyć”, gdyż byli zostawieni samym sobie i nie brał ich w obronę zorganizowany, ukraiński aparat państwowy. Czy mogli nas traktować inaczej, podsycani w niechętnych, a później i wrogich nastrojach, przez bolszewików? Kiedyś, w przyszłości, miały się tu rozgrywać dramatyczne, tragiczne, nieodwracalne w konsekwencjach zdarzenia. Czym jednak ówczesna sytuacja tubylców – Ukraińców z Wołynia – różniła się od polskiej partyzantki, z czasów szwedzkiego potopu czy też choćby z pespektywy walki Indian z białymi osadnikami, na „Dzikim Zachodzie” Ameryki Północnej? W tej ostatniej dzieje osadnictwa podzielono na ciemną epokę niewolnictwa i tę późniejszą – „świetlaną dla Ameryki przyszłość” – zbudowaną na wolnej pracy i konkurencji, a trwającą do dziś. Widocznie taki rodzaj motywacji do życiowej aktywności, ma wszędzie największe szanse powodzenia.
Zdarzały się jednak i stosunki całkiem przyzwoite – jeśli gospodarzowi dobrze się wiodło, to i dla pastucha bywał łaskawy. Chwalił się więc raz jeden pastuch Siomce (czyli Szymonowi, synowi Ukraińca – Grigorija Pristupy): – Sztandaricha mne dała medu! O jakiż on sołodkij! Do sich por mne w rtach hirko! (Sztandarycha dała mi miodu – jakiż on słodki, do tej pory mi w ustach gorzko!) A owa Sztandarycha była żoną gospodarza z Troskot, Sztandara (który osiedlił się tu nieco później od innych). – Kakaja charosza bułka z masłom! – A ty juł? – Ne, no batko bacził kak Żyd juł! (Jaka dobra bułka z masłem! – A ty jadłeś? Nie, ale ojciec widział, jak Żyd jadł! – słyszałem kiedyś rozmowę dwu ukraińskich wyrobników. U nich też byli więc ci „lepsi” i ci „gorsi”. Stosunki między nimi też bywały lepsze i gorsze – jak to w każdym środowisku i w codziennym życiu. Z kolei Rosjanie, to się wszędzie czymś chwalli i chcieli być od innych lepsi. Kiedyś dwu licytowało się zawzięcie: „U nas, to adna korowka na szieścisot gektarow guliajet„! (u nas to jedna krowa pasie się na sześciuset hektarach!”). Ten drugi mu na to: „A u nas – pczioły takieje, kak u was pietuchi! („A u nas pszczoły są tak duże, jak wasze koguty„!) – „No, kak eta pczioła potom w takuju melienkuju dyroczku wchodit?” („To jak ta pszczoła potem w taką maleńką dziurkę wchodzi?”) – nie dowierzał drugi – „Pierdit – a lezjet!” („Pierdzi, ale wchodzi!).
Rodziny były z reguły wielodzietne: sześcioro, siedmioro, a czasem i więcej. Z jednej strony umieralność wśród niemowląt i dzieci była duża – by wychować potomstwo, trzeba było planować z dostateczną nadwyżką. Z drugiej strony – na wsi, ze względów religijnych nie znano praktyki ani nawet pojęcia antykoncepcji. „Co Bóg dał, to ksiądz ochrzci”. Jeśli gospodarz nie miał własnych dzieci – musiał najmować parobka, pastucha, kosiarza, czy pomoc do podbierania lub kopania kartofli. Kariera gospodarskich synów też zaczynała się od pastwiska i pasania na łące. Wpierw gęsi, potem świń, a potem kolejno – krów i koni. Pędzili trzodę i bydło na pastwisko, wiązali krowy, pętali konie, palili ogień i „machorkę” z liści brzozy, strugali z wierzby gwizdki i wyginali z niej „telemagi” (rodzaj prostych sanek, do zabawy i transportu), piekli kartofle. Spali przy ogniu, pod gołym niebem. Obroku zasypywano koniowi tylko na targu – na co dzień pasł się na trawie i tak zbierał siły do dalszej pracy na użytek gospodarza. Jeśli gospodarz był ambitny bądź miał inne motywacje i chciał kształcić kogoś ze swych dzieci – musiał, rzecz jasna, brać na to miejsce do roboty ludzi.
W roku 1930 zmarł nagle (na zapalenie płuc) mój najstarszy brat, Edek. Matka mówiła nam potem, że: „go zawiało”... W rok potem odszedł nasz ojciec, Adam. Miał w owym nieszczęściu swój udział także, spożywany przez niego w nadmiarze alkohol… Po śmierci naszego ojca, gdy mimo wszystko poszedłem do szkoły powszechnej w Kowlu, mój starszy brat – Zygmunt – musiał wziąć na siebie ciężar dodatkowych obowiązków i kłopotów: do obejścia nająć parobka, na łąkę – pastucha – i za wszystko płacić. A z pastuchami też bywało rozmaicie – zdarzało się, że taki: „papierosa zjod, bułkę wypolił, a krów nie pognał!”. Czy Zygmunt rozumiał wówczas moje ambicje i potrzeby? Nie sądzę – raczej w duchu rywalizacji – chciał być nie gorszy od najbogatszych gospodarzy we wsi! Od samego początku bardzo chciał być „stumorgowcem”, ale nie dało rady – kredytu starczyło tylko na trzydzieści mórg z łąką i lasem, więc chociaż pod względem mojej edukacji starał się dorównać Karlikowskim… I to był nasz, wołyński „wyścig szczurów”, w kategorii: kolonistów-osadników. Dzięki niemu ja mogłem być wówczas i potem – tym „nieco lepszym”. Zapłaciłem za to niemałą cenę, którą w pełni poznałem i odczułem dopiero… po półwieczu. Ale wszystko po kolei – opowiem o tym trochę dalej.
A jak widziałem innych? Jak większość – chcieli mieć jak najwięcej – w zamian za jak najmniej! – Kura piernie, kogut nasro, bydzie masło! – słyszałem z ust kolonijnych „poszukiwaczy życiowej łatwizny”. – Trza kombinować, coby w zgrzebnych portkach nie chodzić! – wtórowali im inni, gdy (choćby tylko z pozoru) chcieli dotrzymać im kroku. Listy pisano za pośrednictwem tych „lepiej umiejących”, na ogół bardzo powtarzalnie i sakramentalnie – Niech będzie pochwalony Jezus Chrystys! Uważam, że mi odpowiesz: Na wieki wieków, amen! W pierwszych słowach mego listu donoszę, że jestem zdrowy, czego i tobie życzę. Dopiero po takim wstępie przechodzono do rzeczy. Albo trochę inaczej: Majne libe Kaśka, ich szrajbe do ciebie list. Co u ciebie słychać, bo u mnie, to gut – jak pisał pewien Poznaniak do swej dziewczyny. Żeby żyć, nie wystarczyło umieć tylko wystrugać stylisko do łopaty – każda umiejętność miała u nas swoją wartość i trzeba było za nią płacić.
(C. d. n.)
Dodaj komentarz