Rekruckie szkolenie (6)

            Zgodnie z wezwaniem Powiatowej Komendy Uzupełnień w Kowlu, 29 października 1932 r. stawiłem się w Okręgu Wojskowym Lublin, w 2. Dywizjonie Żandarmerii. Skompletowano nas czterdziestu po czym, pod opieką wachmistrza Konikowskiego, przewieziono nas do Grudziądza, do szkoły podoficerskiej Centrum Wyszkolenia Żandarmerii. Była to szkoła na całą Polskę – każdy Okrąg przysyłał tu swoich ludzi, a po przeszkoleniu rozdzielał na poszczególne garnizony. Z ówczesnych kolegów pamiętam: Nowaka, Wernickiego, Chorosia, Tchórzewskiego z Chełma i Woźniaka. W szkole było 10 kompanii, a w każdej 80-90 ludzi, komendantem szkoły był płk. Sitek. Ja byłem w 2-giej kompanii, w której oprócz kolegów z Okręgu Lublin, byli koledzy z Okręgu Warszawa. Naszym dowódcą był początkowo kpt. Kirchmajer, a później kpt. Malion.

            Zaczęliśmy od wstępnego szkolenia w ramach plutonu, tzw. rekruckiego. Dowódcą plutonu był por. Kostrzewa – człowiek z Warszawy, którego znienawidziliśmy od początku., Jego stosunek do nas był bezwzględny: z każdego z nas chciał zrobić bezmyślną i nic nie wartą maszynę. Do pomocy miał dwóch instruktorów – podoficerów, którzy byli bardziej ludzcy i od czasu do czasu zwracali się do nas z dobrym słowem.

            Pamiętam, że chodziliśmy na place ćwiczeń: Tarpno lub Parsk, gdzie nasz dowódca Kostrzewa, tak się nad nami – w maskach – znęcał, że niektórzy padali ze zmęczenia. Zauważyliśmy, że dowódca kompanii wiedział o tym, jak byliśmy traktowani, bo od czasu do czasu, przyjeżdżał do nas na rowerze lub konno, ze swoim psem – wilczurem. Kazał nam wówczas maski zdjąć i zarządzał odpoczynek. Najbardziej nam dokuczały porządki koszarowe i alarmy. Na salach było nas po ośmiu, łóżka piętrowe, szafki, a na środku stół, do spożywania posiłków i czyszczenia broni.

            Często, gdy wracaliśmy z ćwiczeń, wszystko było na sali poprzewracane, bo się komuś nie podobały porządki czy łóżko nie „wyprasowane”, czy w szafce coś leżało nie na swoim miejscu. Czas do obiadu był bardzo krótki, trzeba było zrobić porządek, broń oczyścić i umyć się do jedzenia. Po obiad szło do kuchni po trzech z sali: dwóch z tzw. barem (duża taca, na niej menażki), a jeden z wiadrem po zupę i chleb. Przynosili to wszystko na salę i tu się spożywało posiłki. Wyżywienie na ogół było możliwe, tylko czarne śledzie i żółte kartofle były nie do jedzenia. Dokupowaliśmy wówczas co było w kantynie, np. takie dobre ciasto, no i papierosy: „Rarytasy” lub „Pomorskie”.

            Alarmy były częste, początkowo przy świetle, później w zaciemnieniu. Po alarmach były marsze, z początku krótsze, później coraz dłuższe i prowadzone tak, że słabszym musieliśmy nieść plecaki i broń, bo nie wytrzymywali tempa. Pamiętam jak raz, po takim alarmie dla całej szkoły, odbyliśmy marsz na granicę niemiecką, w stronę Kwidzynia.

            Tam zgrupowano całą naszą szkołę i „uderzyliśmy w gromki śpiew”: „Nie rzucim ziemi skąd nasz ród!”. Nasi oficerowie mówili potem, że Niemcy w Kwidzynie tak się tego naszego śpiewu przestraszyli, że ogłosili alarm!

            Po przeszkoleniu rekruckim, przed Bożym Narodzeniem, odbyła się przysięga i puszczono nas na 10-dniowe urlopy – na dwie tury – bo musiała być zachowana gotowość bojowa. Przed wyjazdem na urlop, nasz ksiądz kapelan miał z nami pogadankę, jak spędzić święta i jak – niby, że tam u nas, na wschodzie – pokazać i nauczyć rodzinę kulturalnego życia. Ta jego pogadanka wzbudziła w nas irytację, wzgardę i nieufność: jak mógł nie wiedzieć, co się działo na kresach wschodnich i jak tam ludzie żyją?! Jego zdaniem, mieliśmy wpłynąć na rodzinę, by poprawiali sobie łóżka, by cała rodzina nie spała na piecu itp. Pouczał nas, a nic nie wiedział o naszym życiu na wschodzie!

            Po powrocie z urlopu rozpoczął się kurs podoficerski i było już lżej: bo dużo było zajęć i wykładów na sali z przedmiotów wojskowych, prawa, postępowania cywilnego, Kodeksu Karnego i Wojskowego, z historii i języka polskiego. W ramach drugiej specjalności, przydzielono mnie na kurs jazdy konnej i była to nauka dość przyjemna, no i niebezpieczna, gdyż chciano z nas zrobić „cyrkowców” (ucząc woltyżerki i in.). Na Wielkanoc dostałem drugi urlop do domu. Pomogłem trochę rodzicom, bo stosunki z Mikołajem nie układały się należycie (miał zasadę brać, ale żeby pomóc – to już nie bardzo!). No i złożyłem wizytę u Leśnickich, gdzie zapoznałem się bliżej z moją późniejszą żoną – Stasią Zdziech. Choć przecież znaliśmy się od maleńkości – przez Adolka Leśnickiego, który ożenił się z siostrą Stasi, Marysią – ale teraz, po kilku latach, wyglądało to inaczej.

Moja przyszła żona – Stanisława Zdziech

(C.d.n.)


Kolonia Janówka i inne

Komentarze

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *