Na jesieni 1929 r. przyjechał do mnie mój kolega z gimnazjum, Dobrowolski, syn podupadłego ziemianina z Tuliszowa, z propozycją abym przybył do nich i podjął u nich pracę: przygotował jego młodszego brata, do pierwszej klasy gimnazjum. Zgodziłem się, bo była to jakaś zapowiedź mojej samodzielności i od jesieni 1929 r. zaczął się nowy etap mojego życia – stałem się domowym nauczycielem.
Majątek Tuliszów i wieś leżały jakieś 10-12 km od Janówki, a 25-30 km od Kowla. Wieś była duża i zamieszkała przez Ukraińców, tylko tutejszy wiatrak miał Polak, Olszacki – brat mojego szwagra. Ziemie w Tuliszowie były bardzo dobre, a 2-3 km dalej była duża, czeska osada Kupiszów, gdzie miałem innego kolegę z gimnazjum, Rudolfa Tasznera. Majątek Dobrowolskich był początkowo bardzo duży, a przy jego podziale powstało z rozsprzedanej ziemi kilka wsi. Pozostała tylko resztówka z budynkami i sadem dla Władysława Dobrowolskiego – ok. 50 ha. Władysław był starszym panem (ok. „60-ki”), żonę też miał z rodziny ziemiańskiej – była mała i garbata, ale bardzo przyjemna niewiasta. Gospodarstwem zajmowała się ona – on nie mógł mieć żadnych pieniędzy, bo zaraz by pojechał do Kowla lub do Kupiszowa i przehulał.
Przyjęto mnie bardzo dobrze, mieszkałem we dworze, miałem oddzielny pokój, wyżywienie było dobre. Płacili mi 25 zł miesięcznie, co było jak dla mnie bardzo dobrze. Ucząc ich synka poznałem trochę życie zubożałej szlachty i równocześnie zyskałem obycie wśród tzw. „lepszego towarzystwa”. Gospodarka, mimo dobrej ziemi, szła im bardzo źle, bo wszystko u nich robiła służba i wszystko rozkradała. Kiedy więc brakowało pieniędzy, to sprzedawali po kawałku ziemię: 1-2 ha i tak dalej. Niezależnie od tego był jeszcze w części budynków arendarz, Żyd Jojne, który stale część ziemi dzierżawił i dostarczał wszystko, co było potrzebne do życia i do gospodarstwa. Tak zeszedł mi rok na przygotowaniu tego chłopca, trochę się odgryzłem i zarobiłem pieniędzy, pomagając równocześnie rodzicom w żniwa.
W następnym roku kontynuowałem tę moją pracę aż do jesieni. W tym czasie Dobrowolski kupił młockarnię na czyste zboże i motor benzynowy, sprowadzony z Czech. Po skompletowaniu i złożeniu tego zestawu przez mechaników z Kupiszowa – przy czym byłem obecny, gdyż bardzo mnie to interesowało – nauczyłem się obsługiwać motor i maszynę,. Po wymłóceniu własnego zboża trzeba było młócić u ludzi, gdyż takich maszyn tu nie było i nie mogli też znaleźć nikogo do obsługi. Zaproponowali mi za 45 złotych miesięcznie, żebym się tym zajął.
Ale znowu wyłonił się problem, kto będzie uczył ich syna. Brat starego Dobrowolskiego, który mieszkał w Kowlu, skierował do tej pracy pewną starą pannę z wyższym wykształceniem, uciekinierkę z Rosji, córkę jakiegoś obszarnika z Ukrainy. Tu znów napatrzyłem się na osobę z tzw. wyższych sfer – i też nie przygotowaną do życia. Dopóki miała biżuterię – sprzedawała, a później – wpadła w depresję i paliła papierosy z machorki, ale skręcić papierosa z bibułki też sama nie umiała, a przy cerowaniu kłuła się w palce i płakała.
Ja zaś zacząłem moją nową pracę, przy obsłudze młockarni. Pierwszą, większą młóckę miałem w Radowiczach, w rozparcelowanym majątku. Zarobiłem tam dużo pieniędzy dla Dobrowolskich, a później jeszcze i u innych, co większych gospodarzy. Miałem do dyspozycji małą bryczkę i kucyka, więc – jeśli było blisko, to wracałem do Dobrowolskich, a jeśli było dalej – zostawałem na noc, w miejscu pracy.
W Rudowicach poznałem się z polskimi rodzinami: Malinowskich i Daszkiewiczów, u których była młodzież – kawalerowie i panny. Na zabawy w Rudowicach zapraszano Dobrowolskich i mnie – bawiliśmy się tam wyśmienicie! Praca przy młockarni trwała przez dwa sezony. Dobrowolscy byli bardzo zadowoleni, bo przynosiłem im dobry dochód, a i ja też miałem z niej niezły grosz, tak że mogłem się ubrać i pomóc rodzicom.
W domu, w 1929 r., zmarł mój młodszy brat Franciszek, mając ok. 15 lat. W styczniu 1930 r. starszy brat Mikołaj ożenił się na Zasmykach z Olą Kurzydłowską. W roku następnym pobudował tam dom (z jej posagu). Mój ojciec podzielił dla niego na pół nasze 30-morgowe gospodarstwo . Rodzice zostali więc sami i ja musiałem wrócić, by z nimi gospodarować, gdyż ojciec był słabego zdrowia, a mama chorowała na serce. Do jesieni 1932 r. gospodarowałem z rodzicami i – mając 17-18 lat – zacząłem moją „kawalerkę”. W niedzielę i święta urządzaliśmy u nas zabawy, bo miałem kolegów w równych latach: Józefa Sakowicza, Józefa Frankowskiego i nieco starszych: Józefa Burszaka, Antoniego Siedleckiego i Marcelego Zawadzkiego. Był u nas taki zwyczaj, że – gdy robiliśmy zabawę w Janówce – to prosiliśmy młodzież z innych kolonii: Stanisławówki, Rudomia, Zasmyk i innych. Potem z kolei my chodziliśmy do nich. W tym czasie miałem w Zasmykach swoje sympatie: Wpierw Genię Śladecką, a później jej młodszą siostrę – Jankę.
W związku z chorobą rodziców i wydzieleniem części Mikołaja, zostało nam w gospodarstwie 15 mórg ziemi. Trzeba było poważnie się zastanowić czy wpierw ożenić się i dalej gospodarzyć, czy wcześniej odsłużyć wojsko? Postanowiłem iść na ochotnika i jesienią 1932 r. zostałem powołany do czynnej służby.
(C.d. n.)
Dodaj komentarz