Moje pierwsze wspomnienia, które utkwiły mi w pamięci, to jak dziadek Ludwik Latkowski, ojciec mojej mamy, bujał mnie w kołysce, plecionej z wikliny, zawieszonej na sznurkach u sufitu. Był to czas I wojny światowej (1916-17), front austryjacko-rosyjski stał na rzece Stochodzie, a u nas leciały balony i zeppeliny (czyli sterowce – przyp. G. Z.) i dały się słyszeć odgłosy wojny.
Chłonąłem opowiadania starszych o wojnie i później sam opowiadałem dziadkowi niesamowite rzeczy o balonach i o wojnie – jak tylko potrafiła je odtworzyć moja dziecięca wyobraźnia. Jak później mama opowiadała, dziadek mnie podziwiał i twierdził, że ze mnie będzie kiedyś mówca! Pod koniec wojny dziadek Latkowski umarł u nas i został pochowany na cmentarzu w Kowlu.
Brat Mikołaj był o trzy lata straszy ode mnie (z rocznika 1910), młodszy brat Franciszek, o 3 lata młodszy (z rocznika 1916) i była jeszcze później siostra Genia, która jednak zaraz zmarła. Pamiętam jak zacząłem chodzić i jak bardzo chciałem być większym – jaka była moja duma i zadowolenie, gdy już mogłem zobaczyć co leży na stole, a jeszcze później – na kuchennej szafie! W czasie I wojny światowej, w Janówce i w innych koloniach były zakwaterowane wojska austriackie, złożone z różnych narodowości austro-węgierskich. W zabudowaniach mieszkalnych byli zakwaterowani oficerowie, a w nierozebranych budynkach gospodarczych – żołnierze. U nas mieszkał w pokoju ksiądz katolicki – Czech – i tamże odprawiał nabożeństwa, a my wszyscy mieszkaliśmy w kuchni. Powszechnie wojskowi rozbierali wszystkie budynki kolonii na umocnienia okopów i na opał, a u naszego sąsiada – Zemana – rozebrali też nowy, drewniany wiatrak.
Zaopatrzenie w żywność było bardzo złe, gdyż okoliczne wioski ukraińskie były puste. Wszyscy Ukraińcy zostali wywiezieni do Rosji i ziemi nikt nie uprawiał. To samo dotyczyło tutejszych Polaków i Niemców, bo zarówno inwentarz żywy, jak i zboże – były powszechnie rekwirowane przez przechodzące wojska.
U nas była jedna krowa i jedno źrebię. Stodoła i chlew zostały rozebrane, pozostał tylko dom mieszkalny i to ocalał w ostatniej chwili, gdyż nas już usunięto do lasu. Na pokarm były wyłapywane nawet koty (na mięso), co Austriacy robili nieoficjalnie. Pamiętam, jak rodzice opowiadali później pewien przypadek z naszego sąsiedztwa. W kuchni (i zapewne stołówce – przyp. G. Z.) oficerskiej u Messereschmidta, mieszkał Siedlecki, który miał pięknego kota. Szef kuchni zaprosił raz Siedleckiego na obiad i – kiedy podał na drugie danie, pieczone mięso – wszystkim bardzo smakowało. Po skończonym obiedzie kucharz zapytał Siedleckiego, jak mu smakował jego „Rożka”? Było z tego wielkie oburzenie, ale pieczeń była – podobno – pyszna!
Front austryjacko-rosyjski, nad rzeką Stachodzie, stał od 1917 r. do roku następnego, czyli podczas rewolucji w Rosji. Po załamaniu się frontu, był czas przejściowy do 1918 r., gdy legioniści Piłsudskiego i armia gen. Hallera, po zwycięstwach, zaczęli organizować Państwo Polskie. Pamiętam, jak z kolegami byliśmy na polu i nagle, od strony Kowla, szedł wysoki mężczyzna, ubrany po wojskowemu w błękitny mundur. Myśmy się pochowali, a on poszedł do naszego domu. Mama mnie niezwłocznie ściągnęła do domu wtedy się okazało, że był to wujek Latkowski, brat mamy, który był w armii gen. Hallera.
Długi potem okres po wojnie, było u nas bardzo ciężko. Ziemie porosły krzakami, nie było czym zasiać pola, ale ojciec jakoś trochę nasion przechował. W całej Kolonii Janówka był jeden kulawy koń, a u mojego ojca – młode źrebię. Wszyscy solidarnie zaczęli uprawiać pola i zasiewać. W tym czasie dużą pomocą była pomoc amerykańska dla Polaków, w produktach żywnościowych i używanej odzieży. Pamiętam, jak mi mama z dużego płaszcza przerobiła kurtkę w jodełkę, którą nosiłem potem przez kilka lat. Pozostałe ubrania były z własnego płótna i sukna, które mama sama robiła i szyła. Solidarność ludzi w Janówce była prawdziwa – pojedynczo, w tak ciężkim czasie, niczego by nie zrobili. Wpierw zaczęli z okopów ściągać drewno, uzupełniając z lasów – tak ojciec odbudował nasz chlew i stodołę. Stopniowo zaczął też uprawiać coraz więcej pola.
Gdy Austriacy uciekli, a kolej była nadal sparaliżowana, ludzie z Janówki dowiedzieli się, że na stacji Kolonia Turzysk, odległej o 10-12 km, stoją porzucone transporty kolejowe, ze zbożem i owocami. Ojciec, wspólnie z sąsiadem, przywieźli kilka owiec górskich z rogami i trochę pszenicy. Inni z Janówki też – na piechotę – przynosili do kolonii pszenicę. Była to dla nas wielka pomoc, gdyż wełna była na ubrania, a pszenica na mąkę i dalsze zasiewy. Z kolei te owce były u nas potem przez kilkanaście lat. Wełnę miały bardzo długą, lecz twardą. Pamiętam, że te ubrania bardzo nas „gryzły”, ale też były bardzo ciepłe!
(C. d. n.)
Dodaj komentarz