Już w 1941 roku miejscowa ludność ukraińska okazywała niechęć do Związku Radzieckiego. Bogatych sowieci zaczęli okradać, biedotę zagnali do kołchozów, a młodych zaczęli brać do swojego wojska. W stosunku do nas zaczęły się więc odzywać głosy, że: „nie było to jak za Polski”. 22 czerwca 1941 r. Niemcy zerwały układy ze Związkiem Radzieckim, który nie był przygotowany do wojny. Na naszych terenach sowieci zarządzili mobilizację, ale już wtedy w pełni jej nie przeprowadzili. Już drugiego dnia na wieczór wojska radzieckie i władze z Dubna zaczęły wycofywać się w kierunku wschodnim, do Równego. W czasie opuszczania Dubnawszyscy więźniowie w tutejszym więzieniu zostali wystrzelani w celach i na korytarzach (jak twierdzili naoczni świadkowie, którzy uciekli). W nocy, na szosie w naszej okolicy, było spokojnie. Wczesnym rankiem, koło godziny 3-4, od strony Równego wjechały do Dubna wojskowe samochody radzieckie i – po załadowaniu ludzi – pojechały do Dubna. Ewakuowanymi byli przedstawiciele władz Dubna, którzy wieczorem opuścili miasto, ale z Równego skierowano ich z powrotem do Dubna.
Wreszcie to się skończyło i był piękny, pogodny, czerwcowy poranek, zboża (oziminy) były już duże – kłosiły się. Wyszedłem na szosę i spotkałem sąsiada Czerepowicza, który pracował jako dróżnik. Po chwili rozmowy zauważyliśmy na szosie od strony Łucka, jakąś kolumnę wojsk zmotoryzowanych i ruch koło niej motocykli (z naszej odległości nie można było rozpoznać, co to za wojsko). Czerepowicz uznał, że to sowieci, i że lepiej nam będzie wrócić do domów. Drzwi wejściowe dokładnie zamknąłem, by nikt oby nie wszedł do mieszkania, bo pamiętałem, że w stodole odpoczywali wracający z Dubna powołani do wojska radzieckiego (a już nie przyjęci, gdyż wojska z Dubna wyszły). Teraz, wraz z rodziną, obserwowaliśmy przez okna, co będzie dalej. W tym czasie załomotano do drzwi zewnętrznych, przez okno zobaczyłem dwóch żołnierzy niemieckich. Trzeba było otworzyć. Żołnierz niemiecki miał zawinięte rękawy, pistolet krótki w ręku, skierował mi go w piersi i po niemiecku pyta: „Wer ist zu Hause?” (kto w domu?). Próbowałem powiedzieć, że moja rodzina (niemiecki trochę znałem ze szkoły). A on pokazuje na budynki i pyta czy nie ma tam nikogo i każe otworzyć drzwi do stajni, tuż obok domu. Tu nie zrozumiałem o co mu chodzi, więc zaczął krzyczeć i wymachiwać pistoletem, a ja kurczowo trzymałem się drzwi i myślałem, ze to już koniec.
W tym jednak momencie podniósł się krzyk innych Niemców, którzy ubezpieczali tych dwóch, a ja zobaczyłem kilka hełmów, wystających z żyta rosnącego w sadku i przyległego do szosy. Niemiec szybko schował krótki pistolet za cholewę buta, a z automatu wiszącego mu na szyi otworzył ogień w stronę szosy. Wraz z nim cała grupa tam będąca. Szosą w kierunku Dubna nadjechały ciężarowe samochody sowieckie. Dwa, pomimo strzałów, pojechały dalej i uciekły, a jeden – uszkodzony – musiał stanąć. Zaczęli z niego wyskakiwać wojskowi i cywile. Ci, którzy wyskoczyli na stronę przeciwną od Niemców, zdołali uciec, pozostałych Niemcy otoczyli i kazali zejść z szosy na moje pole. Broń złożyli, stali w półkolu z rękami do góry. Było ich tam 12-14 mężczyzn, jedna kobieta i dziecko (dziewczynka 6-7 lat). Dziecku kazali odejść pod dom Zendalskiego, a wszystkich innych ogniem z pistoletów rozwalili – padali na kupę, jak snopy… A ja myślałem, że ich wezmą do niewoli… Po chwili – kto się jeszcze ruszał – dobijali leżących na ziemi… Wśród pomordowanych byli oficerowie NKWD, ktoś z milicji i jacyś cywile. Wśród zamordowanych było ukraińskie małżeństwo z sąsiedniej wsi: Iwanie. On służył w milicji. Ocalała tylko ich córeczka, którą później zabrała rodzina.
Po tym mordzie grupa niemieckich żołnierzy poszła szosą w stronę Dubna. Z grupy rozstrzelanych podniósł się jeden i – gdy zobaczył, że Niemców już nie ma – poczołgał się w żyto, w stronę wsi. Niektórzy z samochodu leżeli ranni na skrzyni, a kto mógł chodzić – uciekał w zboże. Jeden cywil, ranny w nogę, czołgał się poboczem w stronę naszego domu, wołał nas i prosił wody, a później zemdlał. Strasznie przykra sytuacja – nie wiadomo było jak postąpić? Moja mama zaniosła mu wody.
Wszystko tego dnia się uciszyło i nikogo już koło nas nie było widać. Na szosie od Łucka panował wielki ruch i tego dnia Dubno całkowicie zostało opanowane przez Niemców. Z tych sowietów, którzy rano wrócili do Dubna, część zlikwidowali Niemcy (jak np. tych, koło nas), a część uciekła na bagna i dalej w lasy. Uciekł też z nimi pierwszy sekretarz Partii Komunistycznej – tow. Bezguły, który później wrócił do Dubna. Ośmieleni ciszą, ja i Zendalski, poszliśmy do tego rannego. Miał przy sobie neseser i opatrunki, był ranny w nogę, powyżej kolana. Mówił, że jest sportowcem ze Lwowa, i że przyjechał do Dubna na zawody. Mieliśmy na ten temat inne zdanie – rozpoznaliśmy, że był to Żyd. W każdym bądź razie – człowiek – trzeba go było ratować, ale jak? Zabrać go do domu – niebezpiecznie, więc zaopatrzyliśmy go w wodę, zrobiliśmy posłanie w cieniu wiśni i tak został.
Noc upłynęła niespokojnie, pod wieczór była jeszcze strzelanina z sowietami, ale śledziliśmy, co dzieje się wokół nas. Rano, o brzasku, od strony Równego nadjechały dwa sowieckie samochody. Obejrzeli pobojowisko obok nas, zabrali część broni po pomordowanych, ale od strony Dubna zauważyli kolumnę niemiecką – motocykle i lekkie czołgi – więc wycofali się. Kolumna niemiecka, marszem ubezpieczonym, mimo ostrzelania, dotarła do Równego. Podczas jej przemarszu, na poboczu motocyklista przednim kołem najechał rannego sportowca. Ten krzyknął, Niemiec stanął i zaczął z nim rozmawiać. Zobaczył mnie w oknie, zawołał i we dwóch przenieśliśmy rannego do nas, do mieszkania, po czym wpakował go nam do łóżka. Przystojny, wysoki, blondyn – Niemiec mówił po polsku: „Nie bójcie się nas, Rus tu już nie przyjdzie!”. Kazał mi wyjść na drogę i – jak będą jechały sanitarki do Dubna – zatrzymać i rannego oddać do szpitala. Tak też zrobiłem, ale okazało się to nie do wykonania, gdyż żadna nie chciała się zatrzymać. Przeszedł dzień i noc, ranny jęczał i śmierdział – trzeba było z nim coś zrobić. Wraz z Zendalskim włożyliśmy go na wóz i jednym koniem zabrałem go do Dubna. Po drodze byłem kilka razy zatrzymywany, ale – po stwierdzeniu, że wiozę rannego – przepuszczano nas. W Dubnie, w Klasztorze Panieńskim, był umieszczony szpital polowy. Tam zajęli się nim lekarze – Żydzi (których tu zresztą kiedyś przywiozłem). Porozmawiali z nim i zatrzymali u siebie, a ja mogłem wrócić do domu.
Tak wyglądały pierwsze dni po wejściu wojsk niemieckich. Były to dni bardzo ciepłe, ci polegli leżeli po polach, od ich fetoru nie można było wyjść z mieszkania, ani też okna otworzyć – ale nikt się nie brał, by ich pochować. Zacząłem ugadywać Ukraińców, by swoich braci pochowali, ale nikt nie chciał, więc byliśmy zmuszeni, z Zendalskim i Czechem Stelmachem, zrobić to za nich. Usta zakryliśmy mokrymi chustkami i zaczęliśmy kopać dół. Kiedy jednak przyszło ciała do tego dołu wrzucać – zaczęli rzygać i pouciekali. Jakoś jeszcze raz zebraliśmy się i w końcu powrzucaliśmy – na wierzch kobietę. Była to duża mogiła, dla kilkunastu osób, nad nią usypaliśmy kopiec. Później na tym kopcu pojawiły się kwiaty.
(C.d.n.)
Dodaj komentarz