Zaczęły się zebrania mieszkańców, szkolenia uświadamiające o władzy radzieckiej, apele żeby normalnie gospodarzyć, a bogaczy (kułaków) izolować i obciążać większymi obowiązkami. Po zawarciu z Niemcami porozumienia o ustaleniu granicy na Bugu, część wojsk radzieckich zaczęła wracać do Związku Radzieckiego. Jednego dnia i przez noc kwaterowała u nas grupa wojsk. W pokoju, razem z nami, odpoczywali i zajęli całą kuchnię, w której przez noc, przy świetle, trzymali dyżur. Nam zapowiedzieli, by w nocy nie wychodzić. Rano, gdy rąbałem drzewo do pieca by upiec chleb, przyszedł do mnie jeden sołdat z prośbą, że wraca do rodziny i może dam mu kawałek słoniny, jako prezent od uciśnionych. Po kryjomu dałem mu ten kawałek, ale inni podpatrzyli i później byłem w kłopocie, bo innym też musiałem dać, ale po kryjomu przed oficerem. Wyglądało z tego, że kawałek słoniny był dla nich wielkim prezentem.
W sklepach towary poginęły, była tylko sól, nafta i bardzo dużo zapałek. Pociągami wszystko wywozili na wschód. Gdy pociągi tam jechały, to tak obciążone, że ciągnęły je dwie lokomotywy, a gdy wracały – było im lekko. Powstało z tego powiedzenie o pociągach jadących ciężko na wschód: „sachar, miaso, korza” (cukier, mięso, skóra), a z powrotem: „machorka, spiczki” (tytoń, zapałki).
Zima roku 1939/1940 była bardzo sroga – duże mrozy i wielkie opady śniegu. Przy zasypanych drogach pracowali koło nas polscy jeńcy, pilnowani przez wojsko radzieckie. Nie wolno im było z nami się kontaktować, ale po kryjomu – udawało się, część z nich uciekło. Opowiadali, że są zakwaterowani na odcinkach dróg, na skrzynkach pod blachą, w ciężkich warunkach, że wyżywienie jest bardzo złe, a o zwolnieniu ich do domów w ogóle nie było mowy. W końcu zimy zostali wywiezieni do obozu koło Wołkowyjska – wiem o tym od jednego, który uciekł stamtąd przy likwidacji, tj. zniszczeniu ich, po wejściu Niemców w 1941 r.
Nam, gospodarzom którzy mieli konie, zimą 1939/1940 r., zostały nałożone tzw. „narady” – była to pewna ilość drewna do wywózki z lasu do tartaku lub na budowy. Odbywało się to w ten sposób, że informowano nas, gdzie mamy się stawić z końmi, siekierą, piłą i wyżywieniem. Po zbiórce kilkuset wozów, przedstawiciel władz prowadził nas do lasu. Tam czekał ogrom roboty: inne grupy ścinały pnie drzewa, a my musieliśmy oczyszczać kloce, ładować je i wywozić we wskazane miejsce. Przy takiej wywózce współdziałaliśmy we dwójkę z Sokólskim, gdyż jeden by tego nie zrobił. Przy takiej robocie, gdy nie było jeszcze śniegu, a drogi były zmarznięte i była gruda, kloce – mimo zamocowania – spadały nam i musieliśmy na nowo kłaść. Przy tym żeśmy się grzali, a później – jadąc – marzliśmy. Ja się przeziębiłem i w gardle zrobił mi się wrzód – tak mnie zmordował, że nic jeść nie mogłem i mówić przestałem. Było to w wigilię Bożego Narodzenia 1939 r. – żona zawiozła mnie do chirurga, dr. Baleja, który mi to wszystko wyciął. Z rany buchnął straszny smród, ale już po przyjeździe do domu mi ulżyło.
Tej samej zimy zaczęły się – niby delikatne i niezapowiedziane – badania i śledzenie nas, Polaków: kto z kim obcuje, jak żyją i jak się gospodarzą. Zwłaszcza wobec tych, co do których mieli od razu dowody – jak oni to nazywali – wrogów Związku Radzieckiego, np. byłych działaczy w organach polskich władz. Nawet i Ukraińców: osadników-działaczy, zawodowych policjantów i wojskowych – aresztowali i osadzili w więzieniu w Dubnie. Z moich znajomych – osadnika Sazdę z Wołynia, a z Ukraińców – Jakubczaka z Pogorzelec. Nas pozostałych zaczęli „rozgryzać”. Pamiętam, w okresie Świąt Bożego Narodzenia, wieczorem, gościliśmy my i Sandale u Sokulskich. Nieoczekiwanie odwiedził nas przewodniczący lokalnej Rady Kzinofon, w towarzystwie dwóch obcych z Dubna. Porozmawiali o różnych sprawach, trochę się pogościli i odjechali. Któregoś dnia potem znów do mnie przyszli: ci obcy przedstawili się jako agronom i ktoś z gminnej gospodarki. Po wejściu do pokoju przewodniczący zaraz zauważył: „O, jeszcze Piłsudski wisi!”. Na to rzekomy agronom odpowiedział: „No, on też Polak, to niech wisi!” Zaczęła się rozmowa i pytania: czy mam czym siać na wiosnę, a jaka pszenica udaje się lepiej – zimowa czy jara – najwyraźniej badano mnie czy mam pojęcie o gospodarce na roli. I dalej: skąd się znalazłem w osadzie wojskowej i za co kupiłem. Odpowiedziałem im i pokazałem dokumenty, że sprzedałem gospodarstwo po ojcu i opowiedziałem, że nie wolno mi było kupić, gdyż urodzony byłem w Kowlu. Walczyć z nimi w 1920 r. nie mogłem, bo miałem tylko 7 lat. Po tych rozmowach wyjechali, ale później dowiedziałem się, że nie był to żaden agronomi ani „ktoś z Gminy”, tylko prokurator i I-szy Sekretarz Partii z Dubna – tow. Bezugły.
Pewnego ranka, w styczniu 1940 r., wpadł do nas bardzo wystraszony sąsiad – Zendalski i powiedział, że nie mamy już większości sąsiadów, gdyż zostali wywiezieni… Gdzieś na północ, do Wołogodzkiej, gdzie mieli teraz pracować – w lasach.
(C.d.n.)
Dodaj komentarz