W końcu lutego 1944 r., Niemcy zarządzili ewakuację cywilnej ludności swojej części Dubna. Pierwszego dnia ewakuowali zamieszkałych przy ul. Panieńskiej i do niej przyległych. Nazajutrz wieczorem, przyleciał do nas Pietrek z wiadomością, że Niemcy będą teraz zabierać wszystkich z naszego rejonu. Musiałem wyjść ze schronu, by połączyć się z rodziną (mama była w tym czasie z Mikołajem). Gdy przyszedłem do piwnicy, na ul. Starą, Niemcy już wszystkich zabrali na punkt zborny, do klasztoru unickiego, na Zabramiu. Pozostała tylko żona i dzieci, gdyż Danusia zgubiła walonek (rodzaj wysokiego, filcowego obuwia – podobnego do „kozaczków”) i boso, na śnieg, nie można jej było zabrać. Gdy przybyłem, zapewniłem pilnującego Niemca, że pójdziemy na punkt zborny, dałem mu butelkę wina francuskiego i poszedł. Teraz ubraliśmy dzieci, wzięliśmy jakieś pierzynki i coś do jedzenia – niewiele mogliśmy zabrać, bo trzeba było dzieci nieść na rękach. I znów trzeba było szybko decydować, co robić dalej?
Wnioskowaliśmy, że skoro Niemcy zarządzili ewakuację, to znaczy że wojska radzieckie okrążają Dubno i dlatego trzeba starać się, by za wszelką cenę pozostać na miejscu. Zdecydowałem, byśmy weszli do mojego sąsiada, z którym wcześniej przygotowywaliśmy schron przy jego domu. Dom był parterowy, wszedłem do środka – niestety, sąsiada już nie było, a wewnątrz było pełno niemieckich oficerów wyższych stopni – chyba jakiś niemiecki sztab. Na moje pytanie o gospodarza, szybko mi odpowiedzieli, bym się wynosił, więc co prędzej wypadłem, zabrałem rodzinę i udaliśmy się do Spalików. Żona i dzieci, wraz ze wszystkimi mieszkańcami tego domu, zostali w piwnicy, a ja z powrotem wlazłem do schronu. Ledwo trochę ochłonąłem, a już usłyszałem Niemców, jak do piwnicy krzyczą: „raus!”, bo budynek przewidziano tej nocy do ewakuacji. Pozostać w schronie nie mogłem, zrobiłem otwór w ścianie do piwnicy (zastawiony luźno cegłami) i przeszedłem do piwnicy. Niemcy zaczęli krzyczeć: „O, Man!”, ale nie zatrzymali mnie, więc zabrałem rodzinę i wyszliśmy, zapewniając ich, że na punkt zborny.
Tak samo uczynili Spaliki, gdy na dworze odłączyliśmy się od pozostałych i zdecydowaliśmy uciekać do piwnic, pod kościołem. Na ulicy, przed kościołem, do rozbitego sklepu zastawionego jakimś samochodem, wsadziliśmy nasze rodziny, a ja i Spalik udaliśmy się pod kościół. W wejściu do lochów stali jacyś mężczyźni i nie chcieli nas wpuścić, bo piwnice były już przepełnione. Wróciliśmy z powrotem i przypomnieliśmy sobie, że naprzeciwko nas, były w podziemiach wielkie składy materiałów. Od podwórka było kilka wejść. Gdy chcieliśmy dostać się do środka – też stali tu mężczyźni, którzy nie chcieli nas wpuścić. Powstał głośny spór i mój głos usłyszał sąsiad z Pogorzelec – p. Traszek – dopiero na jego odpowiedzialność wpuszczono nas do tych lochów. Były tu kilkupiętrowe piwnice, te górne były już zajęte. Ulokowaliśmy się w jednej z dolnych: wilgoć, woda kapie z sufitu i spływa ze ścian – ale jakoś umieściliśmy dzieci i tak doczekaliśmy do rana.
Rankiem zrobił się ruch, bo Niemcy wpadli na podwórze i kazali wszystkim wychodzić, przy czym grozili, że będą wrzucać do piwnic granaty. Na podwórku był młody żołnierz, z którym po polsku jakoś się dogadaliśmy, który nam powiedział, że dziś rejonem ewakuacji jest ta ulica, a w dalszej kolejności – następne. Wyszliśmy wszyscy, inni z tobołami i podążyliśmy dalej w kierunku ewakuacji, ale na następnej ulicy Palik miał dobrego znajomego – także z Nosowicy – Modzelewskiego. Tam więc wszyscy żeśmy zaszli, przedstawiając naszą sytuację. Przyjęli nas, choć ich też była duża rodzina – jakoś się rozmieściliśmy: kobiety i dzieci w mieszkaniu, a my – na strychu.
W tym dniu wywiad nasz doniósł, że komendant Dubna zezwolił, aby – kto ma wozy, sanie i konie – ewakuował się własnym transportem, z punktu zbornego i pod ochroną Niemców. W tej sytuacji Stasia poszła na zwiad, na nasze stare miejsce, na ul. Starą: czy nasze konie, wóz i rzeczy, są jeszcze na swoim miejscu. Po powrocie potwierdziła, że nadal są tam ci sami Niemcy, a i konie też są. Znów, ze Spalikiem, poszliśmy na ul. Starą, a inni – od Modzelewskiego – poszli w rejon ul. Panieńskiej, skąd ludzi już wyewakuowano, żeby zdobyć jakiegoś konia i pojazd. Niemcy na Starej, bardzo się zdziwili, ale poznali mnie. Znali już rozkaz komendanta i – po wielkich tłumaczeniach u ich dowódcy – zgodzili się wydać nam konie i wóz. Wskazałem moją piękną, szpakowatą klacz i ogierka, kasztana, ale nie zgodzili się na „szpaczkę”, tylko dali mi za nią dużą, węgierską chabetę. Z krową nie robili problemu. Muszę tu przyznać, że wszystkie krowy i konie, były porządnie ustawione w pomieszczeniach, obrządzone i dopilnowane. Wozu, który zostawiłem na podwórku już nie było, ale miałem jeszcze drugi wóz, rozebrany na części w szopie i schowaną uprząż.
Złożyliśmy wóz, załadowaliśmy zapasy mąki, trochę zboża, mięso z zabitego wcześniej świniaka, pościel i ubrania. Podczas tej roboty, podoficer zaczął mnie wypytywać, „jak też ja im zabrałem jednego świniaka?” Jak potrafiłem – wyjaśniłem. Gdy mieszkaliśmy w piwnicy, nie broniono nam chodzić do obrządku inwentarza. Wziąłem do pomocy Zielińskiego, duży worek i ukrytą w nim siekierę. Poszliśmy do środka – wartownik nie bronił. Prosiaka uderzyłem obuchem w głowę, Zieliński ryjem wepchnął łeb w gnój, a ja nożem pchnąłem w serce. Po uboju, prosiaka wsadziliśmy do worka, na wierzch położyliśmy trochę siana, bo tak zazwyczaj nosiłem wcześniej dla koni. Zieliński zadał mi worek na plecy, a ja – jak tylko mogłem wyprostowany – przeszedłem obok wartownika i… do piwnicy, gdzie była już przygotowana gorąca woda do oparzenia. Gdy to jakoś Niemcowi opowiedziałem – musiał mieć poczucie humoru, bo śmiał się do rozpuku!
(C.d.n.)
Dodaj komentarz