Podczas trwającego postępowania spadkowego, po dwojgu zmarłych artystach-rzeźbiarzach: prof. Franciszku Strynkiewiczu i doc. Barbarze Bieniulis Strynkiewiczowej (konkretnie – w latach: 1998-2004) miało miejsce wiele przypadków nieuprawnionej obecności, nieustalonych sprawców, na terenie ich mogielnickiej posiadłości – parku-ekspozycji rzeźb i pracowni artystycznej, w Mogielnicy. Nim Sąd wskazał osoby uprawnionych spadkobierców, do zamkniętych pomieszczeń murowanej pracowni rzeźbiarskiej dokonano wielokrotnych włamań, w wyniku których bezpowrotnie zginęło wiele spadkowych ruchomości (rzeźby, formy gipsowe, projekty, szkice i rysunki). Zginęły też prace Jana Cybisa (który był zaprzyjaźniony z prof. Strynkiewiczem i Nikifora Krynickiego (obydowoje małżonkowie Strynkiewicze kilkakrotnie jeździli do Krynicy Górskiej na wypoczynek).
W dn. 11 marca 2021 r., w reakcji na odebraną denuncjację i po rozpoznaniu sytuacji, wezwałem patrol mogielnickiej Policji do wskazanej mi nieruchomości. Na jej terenie stwierdziłem obecność rzeźb – autorstwa dwojga mogielnickich artystów-rzeźbiarzy. Były wyrazem herezji i dyletanctwa wyjaśnienia moich rozmówców, tłumaczące jakoby artysta-rzeźbiarz – tej miary i formatu, co prof. Franciszek Strynkiewicz – mógł wypłacać należność pieniężną za usługi remontowo-malarskie – rzeźbami. Absurdem jest twierdzić, że mógł za owe usługi płacić również gipsowymi fragmentami (tu: rękami) swojej ważnej pracy rzeźbiarskiej („Akt dziewczyny”, której oryginał powstał w latach: 1933-35). Ręce rzeźby zostały odcięte bukwelem piły do metalu. Czy istniał – abstrahując od osoby sprawcy – jakikolwiek racjonalny sens, „przerabiania” rzeźby Franciszka Strynkiewicza „na Wenus z Milo?”
Na domiar złego okazało się, że niemal wszystkie rzeźby, którymi Profesor „zapłacił” za wymalowania ścian i sufitów – są pracami Barbary Bieniulis – żony Franciszka Strynkiewicza! Wszystkie te argumenty padły również w wyjaśnieniach, składanych funkcjonariuszowi Policji, z wezwanego na miejsce lustracji patrolu i – bez zbędnych wątpliwości – zostały przyjęte „za dobrą monetę”. W tej sytuacji, niefrasobliwą i pozbawioną zdolności przewidywania następstw, była odmowa sporządzenia protokołu rozmowy interwencyjnej i fotograficznej dokumentacji przedmiotów postępowania wyjaśniającego. Powiedziano mi także, iż: sprawę tę może wyjaśnić tylko powiatowa Prokuratura, gdyż wykracza ona poza kompetencje Policji. Dla domniemanych sprawców – wobec podejrzenia o możliwość popełnienia przestępstwa i wobec ich poczucia zagrożenia – oznaczało to niemały i dostateczny czas na zatarcie śladów przestępstwa oraz pozbycie się dowodów rzeczowych.
– Taka obowiązuje nas procedura, że tylko zapisujemy wszystkie spostrzeżenia w naszych notatnikach! – wyjaśnił funkcjonariusz z patrolu.
Moje osobiste, z górą 30-lenie doświadczenie dowodzi, że Prokuratura – nie mając przygotowanego przez Policję żadnego materiału dowodowego – z reguły umarza swe postępowanie. Przechowuję dwadzieścia sześć podobnych umorzeń, z okresu minionych 30 lat! (a przecież – zrażony i zniechęcony bezskutecznością – nie wszystkie przypadki kradzieży zgłaszałem funkcjonariuszom gminnej Policji). Oznacza to bowiem zerową wykrywalność przestępstw, zgłaszanych przeze mnie w tym okresie. Dlaczego nigdy nie wykryto sprawców? Gdyż nigdy nie było dowodów. A dlaczego nie było dowodów? Gdyż ułomne i chore są procedury Policji, dotyczące postępowania przygotowawczego na użytek Prokuratury: dokumentowania, zabezpieczania śladów oraz dowodów.
Aktualny stan jest jednak wygodny – zarówno dla Policji, jak i dla Prokuratury, gdyż odejmuje wiele „papierkowej roboty”, pomniejszając skalę biurokracji. W konkretnym przypadku doprowadziłby jednak niechybnie do bezpowrotnej utraty rzeźb! Jakie było wyjście z sytuacji? Zrezygnować z wątpliwego wsparcia stróżów prawa i wykupić rzeźby, w umownym „trybie polubownym”, z rąk nieuprawnionych „Samoistnych Posiadaczy”. „Te większe po dwie stówy, średnie za 150, a małe – po stówie! – zadysponowali uczestnicy transakcji. Nie było lekko – trzeba było płacić!
Pozbawione wszelkiego udokumentowania skierowanie doniesienia do Prokuratury, z góry skazywało sprawę na: Umorzenie z powodu niewykrycia sprawców. Co wynika z powyższych przykładów? Widać wygodną dla Policji, rutynową procedurę (za którą można „się schować”), widać braki dostatecznego przeszkolenia i merytorycznego przygotowania do prowadzenia sprawy, a także zwykły, ludzki, brak samodzielności myślenia. Skazują one poszkodowanych na bezradność, bezbronność i nieuchronną stratę. Ochrona interesu obywatela jest tu iluzją! Z kolei sprawcom i podejrzanym – zapewniają bezpieczną bezkarność.
Odrębną kwestią w tej materii jest formuła „niskiej szkodliwości społecznej”. Policja odmawia zaangażowania, wobec niewielkiego wymiaru strat, zgłaszanych przez poszkodowanego. Niemożnością jest jednak natychmiastowy „remanent” oraz szczegółowa identyfikacja przedmiotów kradzieży. Faktyczne braki i straty po kradzieży, ujawniają się dopiero z czasem. Powszechne orzeczenia funkcjonariuszy Policji o „niskiej szkodliwości społecznej” sprawiają w efekcie, że uczciwi mieszkańcy muszą „sponsorować” koszty bieżącego utrzymania drobnych złodziei – ci pozostają bezkarni. Utrzymanie tej destruktywnej formuły również pozostaje w interesie funkcjonariuszy Policji.
Uzupełnienie niełatwych zadań stróżów prawa Mogielnicy, mogła niegdyś zapewnić Straż Miejska. Aktywność jej agentów: 001 i 002 (bo było ich dwóch), sprowadzała się jednak do wypisywania i doręczania mieszkańcom Gminy mandatów karnych – głównie za wykroczenia drogowe. Była to formacja mundurowa kosztowna, nierentowna, a nadto niewłaściwie wykorzystana, stąd – po kilku latach – uległa likwidacji. Społeczna użyteczność i przydatność gminnej Policji – jeśli miałaby być nadal sponsorowana przez lokalny samorząd – wymaga zmian i reorganizacji. Bez nich – rola stróżów prawa sprowadza się do zadań „aparatu bezpośredniego przymusu ”.
(G. Z.)
Dodaj komentarz